Ekipa The Prodigy przyzwyczaiła swoich fanów do tego, że każdy ich kolejny album jest inny, świeży, niepowtarzalny. Nawet raczej nielubiany Always Outnumbered… ma wiele interesujących momentów oraz innowacji. Słuchacze mogli zatem oczekiwać nieoczekiwanego. No i ci, którzy tak zrobili już na starcie mogli czuć się zawiedzeni. Invaders Must Die czerpie garściami ze wcześniejszych dokonań grupy. I to z tych najlepszych momentów. Ale co z tego skoro jakoś nie do końca to gra? Niby IMD słucha się fajnie ale całość nie porywa chociaż w połowie tak dobrze jak Music For The Jilted Generation czy Fat Of The Land. Są tu oczywiście świetne momenty ale i zdecydowanie słabszych nie brakuje. Do tych pierwszych bez dwóch zdań można zaliczyć „Thunder” – taki odpowiednik „Out Of Space” z Experience – tu też mamy do czynienia z raggae’owym samplem. Mocnym momentem płyty jest też „Warrior’s Dance” z samplowanym damskim wokalem. Fajnie prezentują się „Take Me To The Hospital” oraz „Run With The Wolves” nawiązujące do czasów „Breathe” i „Firestarter” z FOTL. Świetne jest zakończenie albumu w postaci spokojnego i wyciszającego „Stand Up”. Nie przypominam sobie żeby ekipa The Prodigy stworzyła wcześniej utwór w takich klimatach. Na kilometr bije tu pozytywną energią i optymizmem. Pozytywne wrażenie pozostawia po sobie jeszcze „World’s On Fire” oraz po części „Piranha”. Przeciętnością wieje od”Colours”. Utwór ten przypomina mi melodyjki z pirackich keygenów, czasem drażni. Odrynarnymi średniakami są 2 utwory promujące album: „Invaders Must Die” i „Omen”. Nie wiem czemu akurat one zostały wypuszczone w świat jeszcze przed ukazaniem się IMD. Miały zweryfikować nadzieje słuchaczy i ostudzić ich zapał? Totalnie niepotrzebny jest tu „Omen Reprise”. No i to by było na tyle. Z jednej strony albumu fajnie się słucha w samochodzie, w czasie biegania czy ot tak – po prostu ale z drugiej – brakuje tu tej odrobiny szaleństwa i szczypty geniuszu dzięki, którym Music… i Fat… przeszły do klasyki gatunku i są umieszczane w wielu rankingach najważniejszych płyt lat 90-tych. Na Invaders jest kilka naprawdę bardzo dobrych utworów ale jakoś średnio to widzę żeby nawet one za kilka/kilkanaście lat były tak dobrze rozpoznawalne jak dziś są np. „Voodoo People”, „Poison” czy „Firestarter”. I tu pojawiają się mieszane uczucia co do oceny: niby krążka słucha się przyjemnie ale niczego nowego do gatunku nie wniósł i sceny muzycznej nie podbił.
Moja ocena -> 7/10