Niemcy to bardzo poukładany naród. Ich powiatowe/gminne drogi po wielu latach używania są w lepszym stanie niż nasze świeżo oddane do użytku autostrady. Nawet w przygranicznych, biednych landach wszystko jest niesamowicie poukładane, trawniki równo przystrzyżone i nigdzie nie widać śladów śmiecenia (chyba że przetoczyli się tamtędy nasi rodacy;). Ogólnie “Ordnung muss sein”. Powiedzenie to nie sprawdza się w przypadku berlińskiej grupy The Ocean, która wydaje się być idealnym przeciwieństwem niemieckiego ładu. A to dlaczego? Z prostej przyczyny: grupa powstała w 2000 roku i w tym czasie przez jej szeregi zdążyło się przetoczyć kilkadziesiąt osób. Jakby komuś tego było mało to zespół miał również problem z nazwą i dlatego często określany jest jako The Ocean Collective. Ciężkim orzechem do zgryzienia jest również próba zaszufladkowania Berlińczyków i przydzielenia ich do konkretnego gatunku – styl grupy ciągle ewoluuje i do tej pory zdążył zahaczyć o post metal, sludge, metal progresywny, post rock a nawet metalcore. Na papierze ta mieszanka wygląda wybuchowo. A jak jest w rzeczywistości?
Zastanawialiście się kiedyś co otrzymalibyśmy łącząc brzmienie gitar System Of A Down ze zdecydowanie większą dawką ambicji i kombinowania, dorzucając do tego growlowanie i wzbogacając brzmienie o takie instrumenty jak wiolonczela, skrzypce i klarnet? Pewnie nie;) Zatem nie musicie się głowić tylko od razu możecie sięgnąć po debiut The Ocean. “Fluxion” to album pełen skrajności. Z jednej strony dostajemy tu muzykę ciężką, przytłaczającą i toporną, raczej “niedostępną” dla przeciętnego słuchacza (“Comfort Zones”, “Dead On The Whole”) ale z drugiej otrzymujemy takie aranżacyjne smaczki jak utwór tytułowy, “Nazca” czy też “Isla Del Sol” łączące tę ciemną stronę z pewnego rodzaju pięknem. Jest tu też trzecia grupa utworów: łącząca w subtelny sposób dwie poprzednie. I to właśnie ona wypada tu najlepiej. 8 minut spędzone z “The Human Strain” mija w iście ekspresowym tempie i człowiek od razu ma ochotę wcisnąć “<<” na pilocie aby móc ponownie zagłębić się w ten ocean dźwięków. Ale to jeszcze nic! Na “Fluxion” zdecydowanym gwoździem programu jest “Equinox”, w którym to te skrajności są najbardziej wyczuwalne i robią największe wrażenie. Krążek zamyka ponad 14-minutowy “The Greatest Bane”, w przypadku którego również nie można mówić o monotonii. “Fluxion” jest albumem o tyle oryginalnym, że był nagrywany dwukrotnie: w 2004 i 2009 roku. Za drugim razem zmieniony został m.in. główny wokalista. Pierwsza edycja osiąga na portalach aukcyjnych astronomiczne kwoty przekraczające 100 funtów.
9/10
Początkowo muzycy The Ocean mieli plan aby “Fluxion” i “Aeolian” wypuścić jako jeden album dwupłytowy. Na taki zabieg nie zgodził się wydawca i w efekcie w odstępie roku otrzymaliśmy dwa osobne wydawnictwa. Jak nie trudno się domyślić “Aeolian” jest bezpośrednią kontynuacją tego co usłyszeliśmy na jego poprzedniku. Materiał na albumy powstał w tym samym czasie zatem bez problemu można by dość mocno pomieszać track listami a efekt i tak pozostałby ten sam – powalający. W obecnej formie “Aeolian” wydaje się być jeszcze bardziej inwazyjny niż “Fluxion”. Na czele klasyfikacji utworów “trudnych” stoją tu “Killing The Flies” z niesamowicie pokręconą rytmiką (ocierającą się miejscami o Meshuggah), wielowątkowy i strasznie rozbudowany “Austerity”, “Dead Serious & Highly Professional” fragmentami przypominający metalcore ze stajni Converge, “Une Saison En Enfer” będący cięższym i brutalniejszym bratem hardcore’owego Biohazard, “Swoon” który jest miksem poprzednich oraz “One With The Ocean” – krótki ale celny i niesamowicie silny cios między oczy. Na “Aeolian” nie dostajemy praktycznie w ogóle czasu na wytchnienie. Nawet w tych najlżejszych fragmentach (“Inetria”) dawka spokoju jest znikoma i skutecznie tłamszona przez ciężar. Zabieg ten sprawia, że “Aeolian” wciska w fotel mocniej niż “Fluxion” ale jest też krążkiem jeszcze trudniejszym w odbiorze.
8/10
To co nie udało się na “Fluxion” i “Aeolian” wyszło w końcu na trzecim albumie – “Precambrian” to dzieło dwupłytowe. Zostało ono wyraźnie podzielone. Pierwszy krążek – “Hadean / Archaean” to lekko ponad 20 minut klimatów znanych z dwóch poprzedników czyli jest głośno, ciężko i topornie. Warto wyróżnić tu “Eoarchaean” dający powiew świeżości oraz momentami pędzący niczym TGV “Palaeoarchaean”. Reszta daje porządnego kopa ale raczej niczym nie zaskakuje. Ilość zaprezentowanego tutaj materiału sugeruje, że konwencja się wyczerpała i trzeba sięgnąć po inne środki. Zespół robi to już na drugim krążku – “Proterozoic”. Tu od pierwszych dźwięków “Siderian” słychać, że coś się zmieniło. Akustyczna gitara, a’la plemienne bębny, gdzieś w oddali saksofon – jest inaczej. Utwór płynnie przechodzi w “Rhyacian”, który jest niepodważalnym dowodem na to, że zespół zagłębił się w świat post metalu. Nie jest to jednak bezczelne kopiowanie z filarów gatunku tylko próba stworzenia swojego oryginalnego, niepowtarzalnego stylu. Na pierwszy rzut oka/ucha objawia się to niesamowitym bogactwem aranżacyjnym. Wspomniany “Rhyacian” ma ponad 10 minut ale dzieje się w nim tak wiele, że słuchacz wcale nie czuje upływającego czasu. Do tego wszystkiego dochodzi wykorzystanie różnych nietypowych instrumentów jak np. skrzypce, wiolonczela, altówka, pianino, saksofon, tamburyn itp. Wszystkie je można bez problemu wyłapać i urozmaicają one czas spędzony z “Precambrian”. Ciekawą odskocznią od tej ciężkiej i specyficznej całości są też delikatne, instrumentalne “Statherian” i “Cryogenian”. Ich kompletnym zaprzeczeniem jest “Orosirian”, który przez większość czasu przytłacza słuchacza. Można w nim odnaleźć nawiązania do twórczości Neurosis. Reszta albumu jest niczym letnia pogoda w Tatrach. Nawet spokojny, słoneczny poranek nie musi oznaczać pięknej pogody przez cały dzień bo w każdej chwili w ekspresowym tempie mogą pojawić się chmury burzowe. Po nich zaś znów może się rozpogodzić w ekspresowym tempie. I taki właśnie, pełen skrajności, jest “Precambrian”. Niesamowicie intrygujące wydawnictwo.
9/10
Heliocentryzm (helios – słońce, kentron – centrum) – teoria budowy Układu Słonecznego, wg której w jego centrum znajduje się Słońce, a wszystkie planety je obiegają.
Właśnie wokół tej teorii obraca się czwarty album The Ocean. Zatem zahaczamy tu o powstanie nieboskłonu, ciała niebieskie, teorie Giordano Bruno, Kopernika, Galileusza, Rimbauda, Nietzschego, Darwina i Dawkinsa. Tematyka ta przewija się zarówno w tekstach jak i w warstwie graficznej wydawnictwa. Niesamowitej przemianie uległa muzyka. Zespół oczywiście nadal potrafi “dorzucić do pieca” ale pojawiają się tu też takie utwory jak “Ptolemy Was Wrong” i “Epiphany”, w których słyszymy praktycznie tylko czysty wokal i pianino. Delikatny jest również “Catharsis Of A Heretic”. Trochę więcej ciężaru odnajdziemy np. w “The Origin Of God”, “Swallowed By The Earth” lub “The First Commandment Of The Luminaries”. Nie jest to jednak moc znana z dwóch pierwszych albumów tylko złagodzona forma tego co mogliśmy usłyszeć na drugim krążku z “Precambrian”. Na “Heliocentric” The Ocean stracił na ciężarze ale jeszcze bardziej zyskał na wielowarstwowości i rozbudowaniu utworów. Niestety momentami muzyków trochę poniosło z zabiegiem łagodzenia i słuchacz ma prawo zastanawiać się czy to jeszcze grupa post metalowa czy już może muzyka popularna stworzona pod kątem radiowym. Na szczęście tych fragmentów jest mało i nie psują one w znaczący sposób odbioru krążka. Ten jednak na tle poprzedników wypada troszkę gorzej.
7/10
Antropocentryzm (anthropos – człowiek, kentron – centrum) – pogląd religijny i filozoficzny, według którego człowiek stanowi centrum wszechświata i jego cel.
Druga część tandemu z 2010 roku przynosi inną wizję wszechświata. Tematycznie nadal skupiamy się na krytyce kreacjonistów i fundamentalistów chrześcijańskich. Pojawia się również nawiązanie do “Braci Karamazow” Fiodora Dostojewskiego. Istotna zmiana nastąpiła w muzyce. Tak jak “Heliocentric” prezentował delikatność i większe kombinowanie tak “Anthropocentric” jest zdecydowanie prostszy i cięższy. Słychać to już od pierwszych dźwięków rozpoczynającego album utworu tytułowego, który dosłownie wgniata słuchacza w ziemię. Spokojniejszy fragment następuje dopiero po kilku minutach. Warto zwrócić uwagę na to, że utwór ten trwa ponad 9 minut (i jest najdłuższy na płycie) ale jego rozbudowanie sprawia, że w ogóle tego nie czuć. Po drugiej stronie barykady stoją 2 miniatury oscylujące w okolicach 2 minut trwania: świetny, delikatny “For He that Wavereth…” oraz schizofreniczny “The Grand Inquisitor III: A Tiny Grain of Faith” z damskim wokalem. Spokojne są jeszcze piękny, post rockowy “Wille Zum Untergang” nawiązujący do klimatów Explosions In The Sky oraz zamykający całość “The Almightiness Contradiction”. Reszta to granie zdecydowanie bardziej spod szyldu “metal”. I trzeba przyznać, że na “Anthropocentric” muzycy The Ocean lepiej dobrali proporcje pomiędzy delikatnością a ciężarem. Druga część tandemu jest bardziej zróżnicowana i dzięki temu bardziej wciąga i intryguje.
8/10
Marzyliście kiedyś o podróży wgłąb oceanu? Aż do samego dna aby przekonać się co tak na prawdę się tam znajduje? Muzyczną wycieczkę przez kolejne warstwy wodnego bezkresu serwuje nam The Ocean na swoim 6 albumie. Początkowo plan był taki aby “Pelagial” był wydawnictwem instrumentalnym. Dopiero później dograno do niego wokale. Zespołowi należy się olbrzymi plus za udostępnienie słuchaczom obu wersji. Dzięki temu możemy posłuchać gotowej opowieści lub stworzyć swoją własną. Pod względem warstwy muzycznej “Pelagial” jest świetną hybrydą dwóch poprzednich albumów. Proporcje między delikatnością i pięknem a ciężarem są tu idealnie wyważone. Dzięki temu albumu (w obu wersjach) słucha się świetnie. Nie ma sensu rozkładać go na czynniki pierwsze. “Pelagial” to nie tylko najlepszy album w dorobku The Ocean ale też jedno z ciekawszych wydawnictwo post metalowych w ogóle. Warto przesłuchać go samemu i wyrobić sobie własne zdanie. Nawet nie warto – trzeba!;)
10/10