Jakiś czas temu na rolowym pojawił się przypadkiem (krótki) cykl opisujący albumy debiutanckie. Mając na tapecie Ten Pearl Jamu stwierdziłem, że swoje szczytowe osiągnięcie nagrali już na starcie. Zacząłem się zastanawiać kto jeszcze znajduje się w takiej sytuacji: z nowszych rzeczy od razu nasunął mi się m.in. Korn. Ale co ze starszymi zespołami? Z klasyką? Black Sabbath? Debiut mają świetny ale Paranoid co najmniej mu dorównuje. Led Zeppelin? Też nie bardzo – bardziej lubię II i IV. Pink Floyd? Też nie. Po kilku kolejnych nietrafionych strzałach dotarłem do The Doors. Bingo! Niby późniejsze krążki(ze szczególnym naciskiem na Strange Days i L.A. Woman, troszkę dalej Waiting For The Sun i reszta) też są świetne ale to jednak nie takie oczarowanie i zachwyt jakie miałem przy okazji poznawania debiutu. Mamy tu praktycznie wszystko. Dwa single: „Break On Through”(trochę mniej znany) oraz „Light My Fire” (klasyka klasyków, czy jest ktoś kto tego nie zna?), kilka utworów równie przebojowych jak te powyższe: „Soul Kitchen”, świetny cover „Alabama Song” czy chociażby „Take As It Comes”. Do tego rzeczy spokojniejsze, bardziej klimatyczne: piękny „The Crystal Ship” oraz wcale nie gorszy „End Of The Night”. No i w końcu monumentalny „The End”, utwór nie do opisania. 11min41sek geniuszu ale nie dla wszystkich – na tle łatwej i przyjemnej reszty ten kawałek jest „dziełem dla wybranych”. Na tle reszty najsłabiej wypada „Twentieth Century Fox” od którego zawiewa trochę przeciętnością chociaż utwór nie jest zły. Po prostu reszta albumu trochę go przysłania. Nie zmienia to faktu, że album jako całość wypada genialnie i jest to jeden z najważniejszych debiutów w historii muzyki. Album, którego nie wypada nie znać;)
Moja ocena -> 10/10
Nie lubię The Doors… Wszystko dlatego, że większość panienek jakie znałem, gdy byłem w wieku 20 lat, zachwycało się Morrisonem…
A nie mną….
ale z drugiej strony na imprezach można było ich zapuścić i nagle wszystkie studentki zaczynały się bardzo ciekawie wić, zwłaszcza przy “Light my fire”. Trzeba było tylko wystarczająco blisko się przysunąć 🙂
W kwestii debiutów: znam osoby dla których Pink Floyd nie nagrał nic bardziej błyskotliwego niz “jedynka” i które twierdzą ze następne wytwory Flojdów to rozwlekłe mamrotanie.
Też znam jednego takiego agenta;) Ja od jedynki zdecydowanie bardziej lubię Animals.
Ja uwielbiam Floydów, ale debiutu w ogóle nie trawię 😉 Od jakiś dwóch lat mam na winylu kompilację “A Nice Pair” – pierwszy dysk to album “The Piper at the Gates of Dawn”, a drugi to “A Saucerful of Secrets”. Chciałem kupić ten drugi osobno, ale dwupłytowy składak był tańszy 😉 A zmierzam do tego, że o ile “Saucerful” często kręci się na moim gramofonie, tak “Pipera” nigdy nawet nie wyciągnąłem z koperty. Jest to też jedyny longplay zespołu, jakiego nie zrecenzowałem na swoim blogu.
A poza tym całkowicie się zgadzam, że The Doors i Pearl Jam to najlepsze przykłady grup, które nagrały genialne debiuty, a potem nigdy nie udało im się ich przebić kolejnymi wydawnictwami. Przez długi czas uważałem także pierwszy album King Crimson za przykład takiego debiutu, ale ostatnio wolę “Red”. Natomiast w przypadku Led Zeppelin… od dłuższego czasu właśnie “Jedynkę” cenię najbardziej 😉