Spośród całej świty, której przypięto etykietę “metalcore” lub też “mathcore” od zawsze (czyli od jakichś 2 lat;) największym szacunkiem darzyłem Converge i Dillinger Escape Plan.
Pierwszych za wyjście z ram w kierunku punkowym, drugich za wycieczki w jeszcze odleglejsze zakątki muzycznego świata. Twórczość obu grup jest wyjątkowo specyficzna i wymagała ode mnie dużo czasu aby się do niej przekonać. Wielka była frajda w momencie zapoznawania się z kolejnymi albumami w momencie gdy klocki się poukładały i coś zaskoczyło.
“Dissociation” jest pierwszym albumem, na który miałem okazję w pełni świadomie czekać. Pierwszym i prawdopodobnie ostatnim ponieważ grupa zapowiedziała, iż nowy album jest ostatnim jaki nagrali. Podobnych zapowiedzi słyszałem już wiele, z ich realizacją bywało różnie zatem na razie nie ma powodów do rozpaczy. A nawet jeśli faktycznie “Dissociation” byłby ostatnim albumem w dorobku Dillinger Escape Plan to byłby on pożegnaniem z dużym rozmachem.
Dwie albumowe zapowiedzi zwiastowały, że szykuje się coś nietuzinkowego. “Limarent Death” generował banana na ustach słuchacza praktycznie od pierwszych dźwięków. Nie ma tu czasu na branie jeńców a w końcówce bierzemy udział w totalnej masakrze. Utwór wywołuje bardzo miłe skojarzenia z pierwszymi albumami zespołu. Zupełnie inaczej jest w przypadku drugiej zapowiedzi – “Symptom Of Terminal Illness”, która jest na tyle delikatna i łatwa do przyswojenia, że mogłaby sobie poradzić w mediach jako np. bardzo specyficzna ballada;)
Cały “Dissociation” jest wypadkową tych dwóch utworów: połączeniem elementów pasujących do siebie jak pięść do nosa, lub korki do garnituru. Fenomen Dillinger Escape Plan polega na tym, że członkowie zespołu w idealny sposób potrafią połączyć te skrajnie niepasujące do siebie elementy w coś czego słucha się z dużym zainteresowaniem.
W przypadku “Dissociation” robią to po raz n-ty i mamy wrażenie, że już coś podobnego słyszeliśmy ale jest to tak intrygujące, że mamy ochotę na więcej. A z połączenia przeciwległych biegunów powstały takie perełki jak “Low Feels Blvd”, “Surrogate”, “Honeysuckle” czy też “Nothing To Forget” gdzie nuta szaleństwa spotyka się nietuzinkową delikatnością m.in. klimatów jazzowych. Miód na uszy.
Do tego wszystkiego dochodzą 2 niespodzianki w postaci utworu tytułowego oraz “Fugue”. Pierwszy z nich to kolejna “specyficzna ballada” wsparta brzmieniami elektronicznymi. Drugi to już elektronika w czystej postaci z drugą połową opartą o atmosferę post rocka/post metalu. W tym momencie osiągamy apogeum niedopasowania. I to jest właśnie piękne w “Dissociation”.
Jeśli faktycznie jest to pożegnanie to jest to pożegnanie z przytupem. Jednak jak to kiedyś stwierdził Kazik w czasie pożegnalnego koncertu KNŻ: “zawsze można się reaktywować”. I chyba na to za jakiś czas większość fanów Dillinger Escape Plan będzie liczyć.