Czy aby posłuchać rasowego, bagiennego blues rocka podlanego sporą dawką stonera trzeba jechać do Stanów? Niekoniecznie. Europejczycy już dawno temu udowodnili, że w tych klimatach czują się bardzo dobrze i wcale nie odstają od swoich amerykańskich kolegów. Enklawą stonera stała się Skandynawia skąd pochodzą m.in. członkowie Spiritual Beggars, Greenleaf czy też The Devil And The Almighty Blues.
Ten ostatni coraz bardziej bezczelnie pcha się do światowej elity. Dwa poprzednie albumy udowodniły, że muzycy z Norwegii mają umiejętności i pełno pomysłów na ciekawe granie. Czy tak samo jest z najnowszym wydawnictwem? „TRE” kontynuuje dwuletni cykl albumów studyjnych i przynosi 6 utworów o łącznym czasie trwania nie przekraczającym 50 minut.
Już na dzień dobry robi się bardzo ambitnie ponieważ otwierający album „Salt The Earth” trwa ponad 12,5 minuty co może wydawać się dość sporym wyzwaniem jak na początek. Okazuje się, że wszelkie obawy są w tym przypadku bezpodstawne. „Salt The Earth” jest jedną z najbardziej ambitnych rzeczy stworzonych przez zespół. Mamy tutaj świetne wprowadzenie, w którym napięcie rośnie z każdą sekundą. Właściwa część utworu wciąga genialnym przewodnim motywem gitarowym. Do tego dochodzi przeszywający refren. I w tym momencie każdy fan stonera jest już wniebowzięty. A to przecież nie koniec atrakcji. Chwilę za połową utwór gwałtownie zwalnia i przez kilka kolejnych minut odbudowuje podniosłą atmosferę. Zatem dzieje się wiele i po upłynięciu tych ponad 12 minut nie cieszymy się, że to wreszcie koniec.
Przy pierwszych przesłuchaniach uważałem, że „Salt The Earth” jest kopią „These Are Old Hands” jednak zdecydowanie nią nie jest mimo podobnej konstrukcji utworu. Różnic pomiędzy poprzednikami i „TRE” jest więcej. W „One For Sorrow” pojawiają się damskie chórki, kolejna partia świetnych riffów oraz wokal będący wisienką na torcie w procedurze przenoszenia słuchacza do Ameryki sprzed kilkudziesięciu lat. Kobiece wokale pojawiają się jeszcze „No Man’s Land”. Hard rockowo i bardziej dynamicznie robi się w „Lay Down” i zamykającym album „Time Ruins Everything”. „TRE” uzupełnia najspokojniejszy fragment płyty – „Heart Of The Mountain”.
W tym momencie warto byłoby wspomnieć o najlepszych utworach i najciekawszych momentach. Jednak w przypadku najnowszego dziecka The Devil And The Almighty Blues występuje „problem” dobrobytu. „TRE” jest niesamowicie równy i świetny od pierwszej do ostatniej sekundy. Jest to zdecydowanie najmocniejsza pozycja w dotychczasowym dorobku Norwegów. W porównaniu do poprzedników na plus działają tu jeszcze 2 aspekty: wokal oraz brzmienie.
Arnt Andersen za mikrofonem brzmi niesamowicie emocjonalnie, potężnie i przekonująco jak nigdy dotąd. Pod kątem produkcyjnym „TRE” jest zdecydowanie czystszy od poprzedników, bardziej klarowny i przejrzysty. Mimo tego udało się zachować ducha gatunku, do którego legendy nawiązuje nazwa wytwórni odpowiedzialnej za album – Blues For The Red Sun. „TRE” ma w ręku bardzo wiele atutów do tego aby zostać gitarowym albumem 2019 roku. Muzycy The Devil And The Almighty Blues zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko. Czy komuś uda się ją przeskoczyć?;)