W 1989 roku ukazał się “Disintegration”, który do dziś pozostaje opus magnum zespołu i albumem uznawanym za jeden z najważniejszych nagranych w końcówce ubiegłego wieku. Średnia ocen sięgająca 4,19/5 na podstawie ponad 34 tysięcy opinii w serwisie rateyourmusic mówi sama za siebie. Album od razu po premierze zyskał olbrzymią popularność. W takiej sytuacji oczekiwania fanów wobec następcy są wyjątkowo wysokie i mało któremu zespołowi udaje się podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej lub chociaż utrzymać ją na tym samym poziomie. Czy udało się to Brytyjczykom? Zdania są podzielone:)
“Wish” ukazał się 3 lata po premierze “Disintegration” i przyniósł zespołowi niewątpliwy sukces jakim jest utwór, który w serwisie youtube ma ponad 90 milionów wyświetleń oraz ponad 400 milionów odtworzeń w samym tylko serwisie streamingowym Spotify. Chodzi tu oczywiście o “Friday I’m In Love” – utwór niewątpliwie wyjątkowo przebojowy ale średnio pasujący do reszty albumu, która jest zdecydowanie bardziej stonowana, uczuciowa, intymna.
Gdyby ktoś spytał mnie o wady tego albumu to z miejsca wytypowałbym czas trwania. “Wish” to 12 utworów trwających ponad 65 minut. Za drugą wadę można uznać znaczny rozstrzał stylistyczny. “Disintegration” jest zdecydowanie bardziej jednorodny przez co przesłuchanie ponad 70 minut materiału wydaje się być łatwiejsze.
“Wish” poza klimatem typowym dla The Cure daje słuchaczowi odrobinę grania żywszego i bardziej optymistycznego jak np. w “Wendy Time” i “High”. Z jednej strony ożywia to całość, z drugiej jednak psuje klimat. A ten napędzany jest między innymi przez piękne i niczym nie odbiegające od poziomu poprzedniego wydawnictwa trio “Open”, “Apart” i “From The Edge Of The Deep Green Sea”.
Jako ciekawostkę mogę podać fakt, że te 3 utwory mają na moim last.fm zdecydowanie większą liczbę przesłuchań niż utwory z “Disintegration”. Podium stara się gonić wyjątkowo żywiołowy “Cut”, który jednak mimo swej energiczności i tak ocieka posępnym klimatem. Drugim utworem utrzymanym w podobnej stylistyce jest tu “Doing The Unstuck”. Spośród dwóch ewidentnie pozytywnych momentów krążka lepsze wrażenie od “Wendy Time” wywołuje “High”.
Bardzo pozytywne wrażenie pozostawia po sobie końcówka albumu w postaci “To Wish Impossible Things” i “End”. Po jej końcowych dźwiękach w głowie zostają przemyślenia dotyczące czasu trwania oraz rozjazdu stylistycznego. Jednak patrząc na spis utworów trudno znaleźć murowanych faworytów do usunięcia z “Wish”. Poza “Friday I’m In Love” i “Wendy Time” do grona wyeliminowanych może kandydować jeden utwór z duetu “Trust”/”A Letter To Elise”.
Po ich usunięciu czas trwania “Wish” skróciłby się do okolic 50 minut przy jednoczesnym uspójnieniu klimatu wydawnictwa. I przy takiej kombinacji miałbym ciężki orzech do zgryzienia przy wyborze ulubionego albumu The Cure. Nie zmienia to faktu, że w obecnej formie “Wish” jest nadal świetnym wydawnictwem – jednym z najlepszych w dorobku Brytyjczyków.