Czy przytrafiła się wam kiedyś taka sytuacja? Znacie jakiś zespół praktycznie od zawsze ale tylko z największych przebojów z radia i TV. I to nie ze wszystkich, tylko tych najbardziej oklepanych. W dyskografię tego artysty czy zespołu nigdy się nie zagłębialiście. W pewnym momencie nadchodzi przełamanie i zaczynacie poznawać całą twórczość. Pośród kilkunastu albumów pojawia się ten jedyny, który z miejsca staje się dla was bardzo ważny i od momentu pierwszego przesłuchania zostaje waszym najlepszym przyjacielem, bez którego nie wyobrażacie sobie dnia. Gdzieś w natłoku rzeczy do zrobienia i w codziennym wariactwie musi się znaleźć chociaż chwila – tylko dla niego.
Ja mam tak z „Disintegration”.
The Cure oczywiście znam praktycznie od zawsze. Kto nigdy nie słyszał „Friday I’m In Love” albo „Boys Don’t Cry” niech pierwszy rzuci kamieniem;) Gdzieś na mojej drodze trwającej już ponad 33 lata pojawił się album „Bloodflowers” i utwór „The Last Day Of Summer”. Był to dla mnie pierwszy sygnał, że The Cure to coś więcej niż tylko przebojowe ale i banalne kawałki puszczane w mediach. Od premiery albumu do „The Last Day Of Summer” systematycznie wracałem jednak jako piętnastolatek nie byłem jeszcze na tyle poukładany aby zagłębić się w resztę „Bloodflowers”.
Poza tym na przełomie wieków przeżywałem etap fascynacji grunge’m, thrashem i rodzącym się nu-metalem. Do The Cure wróciłem ponownie kilka lat temu – tym razem już na tyle dojrzały aby w pełni świadomie przebrnąć przez twórczość Anglików. Dziś na półce stoją obok siebie wszystkie ich albumy studyjne. Od jednego z nich praktycznie się uzależniłem.
Czy przytrafiła wam się kiedyś taka sytuacja? Macie swój ulubiony album, którego możecie słuchać praktycznie codziennie, z którego znacie praktycznie każdy dźwięk. Taki, który nigdy się wam nie nudzi i którego przyjmujecie bezkrytycznie praktycznie od pierwszej do ostatniej sekundy. Jednak gdy nadchodzi moment, w którym mielibyście powiedzieć coś sensownego na temat tego krążka to nic konstruktywnego nie przychodzi wam do głowy?
Ja mam tak z „Disintegration”.
Do napisania o „Disintegration” czegoś co miałoby ręce i nogi zbieram się już od co najmniej 2 lat. W tym roku i to akurat dziś, mija 30 rocznica jego premiery. Zatem jeśli nie teraz to chyba nigdy;) Mało jest albumów, które przy czasie trwania przekraczającym 70 minut byłyby w stanie przykuć moją uwagę przez tę ponad godzinę. Bez dłuższego zastanawiania do głowy przychodzi mi tylko „Lateralus” Toola. I „Disintegration”. I tak jak w przypadku pierwszego mam pewne zastrzeżenia (trzeci album Toola kończy się dla mnie po „Triad” – „Faaip de Oiad” nie uznaję) tak album The Cure uwielbiam bezkrytycznie od pierwszej do ostatniej sekundy.
Mało jest płyt, które w tak silny i wyraźny sposób kojarzą mi się z dzieciństwem i latami 80tymi. Bez dłuższego zastanawiania do głowy przychodzą mi „War” i „The Unforgettable Fire” U2 oraz „Night Time” Killing Joke. I oczywiście „Disintegration”. Jeśli chodzi o ładunek emocjonalny to nawet nie próbuję szukać w swojej kolekcji albumu, który przebiłby dzieło The Cure. Pojedyncze utwory? Proszę bardzo. Ale jako całość tylko „Disintegration” jawi się jako ekstrakt ze smutku, melancholii i żalu. Na przestrzeni ponad 70 minut są oczywiście momenty bardziej pozytywne ale stanowią one tylko tło dla ponurej całości. Co ciekawe – ten ogrom przygnębienia nie męczy tylko wciąga. Nie znam drugiego albumu o podobnych parametrach i właściwościach.
Mało jest płyt, które zawierałyby aż tyle utworów, w przypadku których mogę włączyć <repeat> i słuchać ich kilkunastokrotnie. Bez głębszego zastanowienia do głowy przychodzi mi tylko „Spokojnie” Kultu i trio: „Czarne Słońca”, „Arahja” i „Niejeden”. Chociaż z tego ostatniego zostawiłbym najchętniej tylko instrumentalny początek z niesamowitą waltornią Banana. W przypadku „Disintegration” do stałego kwartetu „Last Dance”, „Fascination Street”, „Same Deep Water As You” i „Homesick” dołączają co jakiś czas inne utwory. I taka sesja może trwać nawet kilka godzin. W przypadku „Homesick” warto wspomnieć o tym, że świetny cover tego utworu nagrali kilka lat temu post metalowcy z Rosetty.
Jakiś czas temu spotkałem się z opinią, iż „Disintegration” jest jednym z najważniejszych dzieł współczesnej popkultury. Trudno się z tym nie zgodzić. Chociaż wśród fanów The Cure od lat toczy się zażarta dyskusja na temat wyższości „Pornography” nad nim i na odwrót. Jedno jest pewne – takich płyt już się nie nagrywa. Dlatego jeśli nie znasz „Disintegration” to czym prędzej napraw jeden z największych muzycznych błędów swojego życia!!