W 1996 roku Max Cavalera odszedł z Sepultury. Rok później z jego inicjatywy powstał nowy projekt. Ciekawa jest geneza jego nazwy – Max wystąpił gościnnie u Deftones w utworze “Headup” na Around The Fur. Jego wokaliza polegała głównie na wykrzyczeniu bardzo skomplikowanego tekstu – “soul fly”. Później te 2 słówka zostały połączone i w ten oto prosty sposób powstał Soulfly:) Debiut należy do pierwszej części dyskografii grupy, która jest zdecydowanie słabsza od tego co zaczęło się dziać od czasów Prophecy. Za dużo tu naleciałości nu-metalowych i krążkom brakuje momentami “tego czegoś”. Szczególnie czuć to na Primitive i 3. Debiutu ta wada raczej nie dotyczy. Dlaczego? Już wyjaśniam. W 1996 roku zginął pasierb Maxa – Dana Wells. To właśnie jemu dedykowany jest debiutancki album grupy. Sam krążek jest mieszanką gniewu i żalu po jego stracie. Do tego dochodzi agresja i nienawiść skierowana na sprawców tej tragedii. Wszystkie te uczucia przełożyły się na zawartość krążka, który ocieka brutalnością i złymi emocjami. I właśnie to jest jego największą zaletą. Mimo dość dużego rozstrzału stylistycznego album jest bardzo spójny i wszystkie elementy dobrze się uzupełniają. Chociaż i słabszych momentów tutaj nie brakuje ale o nich później. Dana Wells przewija się praktycznie przez całą twórczości zespołu ale na debiucie jest to najbardziej odczuwalne. Do jego morderców są skierowane m.in. “Bleed” oraz “First Commandment” – utwory, których opisywanie raczej mija się z celem – żeby je wyczuć koniecznie trzeba ich posłuchać samemu. Rzeczy utrzymanych w podobnych – przytłaczających – klimatach jest tutaj więcej. Już na otwarciu zespół serwuje słuchaczowi 2 killery: “Eye For An Eye” oraz “No Hope = No Fear”, w dalszej części krążka mamy jeszcze m.in. “Bumbklaatt”. Świetnie prezentuje się “Tribe” będący mieszanką grania ciężkiego z klimatami etnicznymi – sztukę łączenia tych elementów Max opanował do perfekcji. Tu możemy to jeszcze usłyszeć np. w “Fire” i w trochę innej odmianie w “Umbabarauma”. Debiut to narodziny świeckiej tradycji umieszczania kolejnych części instrumentalnej “sagi” pt. “Soulfly”. Część I jest jedną z najlepszych z całej serii. Szczególnie w wersji Eternal Spirit Mix, która (niestety) dostępna jest jedynie w digipaku.
Max musi być cholernie gościnnym człowiekiem – na płycie udziela się wielu dodatkowych artystów. I to nie byle jakich bo jako “feat.” występują tu m.in. Burton C. Bell i Dino Cazares z Fear Factory, Fred Durst i DJ Lethal z Limp Bizkit, Chino Moreno z Deftones czy też Christian Olde Wolbers. Także elita w swoich gatunkach muzycznych. Przechodzimy do wad. Po wyśmienitym początku napięcie zaczyna opadać w drugiej części albumu, szczególnie czuć to pod koniec krążka. Nie są to w żadnym wypadku słabe utwory – po prostu nie chwytają tak słuchacza jak początkowa dziesiątka. Jakby szukać innych wad na siłę to od koncepcji albumu odstaje trochę “The Song Remains Insane” i jest to chyba najsłabszy fragment tego wydawnictwa(chociaż czasem lubię go posłuchać:). Jeśli ktoś chce rozpocząć swoją przygodę z ekipą Soulfly to powinien zacząć właśnie od tego albumu i dalej chronologicznie by samemu zobaczyć jak muzyka zespołu zmieniała się i ewoluowała na przestrzeni lat. I na koniec okładka: niby nic nadzwyczajnego, normalne zdjęcie – jedynie ciekawie uchwycone. Ale ma ono w sobie coś niesamowitego, magicznego m.in. w tej swojej prostocie. Sam kadr (szczególnie w połączeniu z instrumentalnym utworem tytułowym) wywołuje u mnie uczucie, którego nie umiem opisać słowami(narysować też bym tego nie umiał;). Także musi tu być ukryte jakieś drugie dno. Poznając ten krążek spróbujcie takiego połączenia cover+”Soulfly” – może też poczujecie coś podobnego:)
Moja ocena -> 8/10
Wszedłem żeby przeczytać recenzję “trójki”, ale o tamtym wydawnictwie specjalnie dużo nie mogę powiedzieć. Ot przesłuchałem i w zasadzie nie zostało na dłużej w głowie. Natomiast jakoś umknął mi ten tekst, a byłem ciekawy co sądzisz o debiucie Soulfly, bo ja mam sentyment do tej płyty, jako że trafiłem na nią na początku swojej przygody z metalem. Do tej pory pamiętam, że zasłuchiwałem się właśnie w “Fire” i “Umbabarauma” właśnie ze względu na niesamowite połączenie mocy jaką mają te numery z etnicznymi wstawkami.