W tym roku mija 10 lat mojej przygody z ekipą Solstafir. Wszystko zaczęło się od albumu „Otta”, na który trafiłem przez przypadek – zaintrygowała mnie okładka wydawnictwa. Dalszą karierę Islandczyków śledziłem już na bieżąco, widziałem ich również na żywo – na festiwalu Summer Dying Loud w Aleksandrowie Łódzkim w 2017 roku. Nie będę ukrywał, że „Otta” i wcześniejsze albumy postawiły bardzo wysoko poprzeczkę i zespołowi nie udało się jej przeskoczyć.
Po odejściu perkusisty w 2015 roku coś pękło pod kątem twórczym. Oczywiście „Berdreyminn” i „Endless Twilight of Codependent Love” słucha się bardzo przyjemnie ale obu albumom czegoś brakuje. I brak „tego czegoś” sprawia, że do obu tych krążków wracam najrzadziej, chociaż i tak w miarę systematycznie. Po kilkunastu przesłuchaniach „Hin Helga Kvöl” mam nieodparte wrażenie, że podobnie będzie i tym razem.
Przed premierą albumu zespół wypuścił trzy zapowiedzi – każdą „z innej parafii”. Utwór tytułowy zdaje się być powrotem do początków zespołu i jego black metalowych naleciałości. Jest to powrót całkiem udany. Dodatkowo wywołał on sporo zamieszania wśród młodszych stażem fanów Solstafir, którzy takiej odsłony zespołu nie mieli za bardzo okazji poznać. Poza tym – kto w dzisiejszych czasach wybiera takie utwory na single? Blasty, motoryczne gitary, agresywny wokal? Jak to się ma do zespołu, który 10 lat temu malował dźwiękiem piękne islandzkie pejzaże?
Zdecydowanie szybsze bicie serca wywołał „Hun Andar”, który brzmi jak zagubiony utwór z czasów albumu „Otta”. Nawet okładka tego albumu idealnie komponuje się z klimatem utworu, który wręcz żeruje na sentymencie. Ale robi to w taki sposób, że chce się włączyć „repeat track” i zatracić w islandzkich krajobrazach.
„Blakkrakki” z kolei przenosi słuchacza do bardziej klasycznego rockowego świata, który w przypadku ekipy Solstafir ponownie kieruje klimat w stronę twórczości co najmniej dziesięcioletniej. I trzeba przyznać szczerze, że tymi trzema zapowiedziami Islandczycy narobili jedynie bałaganu w głowach fanów ponieważ nie dali wyraźnego sygnału, w którym kierunku pójdzie „Hin Helga Kvöl”. Słuchając ostatecznego efektu pracy muzyków można dojść do wniosku, że oni sami chyba nie byli do końca pewni jaki efekt chcą uzyskać.
„Hin Helga Kvöl” zaczyna się przedpremierowymi zapowiedziami. Po nich zespół serwuje słuchaczom „Salumessa”, który może zapalić pierwszą lampkę ostrzegawczą. Utwór jest zwyczajnie miałki i brnie donikąd przez ponad 7 minut. Zdecydowanie ciekawiej i przede wszystkim bardziej energicznie jest w kolejnym „Vor As”, który również raczej nie załapie się do zespołowej klasyki ale chociaż wywołuje jakiekolwiek emocje. Na plus działają tutaj również damskie chórki.
„Freygatan” przelatuje przez 4 minuty nie zostawiając po sobie za wiele. Zdecydowanie lepiej prezentuje się pod tym względem „Gryla” – nie brakuje tu ciężaru, ale również i chwytliwych momentów, które sprawiają, że do utworu chce się wracać. „Nú Mun Ljósið Deyja” to chwilowy powrót w klimaty utworu tytułowego i czasów debiutu ekipy – swoją drogą całkiem udany.
Album kończy „Kuml”, który jest czymś najbardziej zaskakującym i intrygującym w dotychczasowej twórczości Solstafir. „Kuml” jest utworem praktycznie instrumentalnym – wokal odgrywa tu marginalną rolę, tak jak i w zadzie reszta instrumentów, które są tylko tłem dla świetnego saksofonu, który robi tutaj całą robotę. Muzycznie utwór przypomina twórczość White Ward gdzie saksofon również odgrywa znaczącą rolę.
Po kilkunastu przesłuchaniach „Hin Helga Kvöl” mam nadal mieszane uczucia, które najlepiej podsumowuje jeden z komentarzy umieszczonych gdzieś w Internecie, w którym autor stwierdza, że Solstafir to „mediocre, stable band”. Wiadomo czego się po nich spodziewać i miło się tego słucha ale jednak niedosyt pozostaje bo wiemy, że stać ich na więcej. I nawet sami muzycy dają tego dowody za sprawą takich utworów jak chociażby „Hun Andar”. Szkoda, że gdzieś o drodze gubią to za co przez te wszystkie lata ich twórczość wciągała bez reszty.