Prawie ćwierć wieku zajęło ekipie Slipknota wypełnienie kontraktu z Roadrunnerem. Amerykanie zaliczyli genialny start w wytwórni gdy na przełomie wieków za sprawą debiutu i “Iowa” mocno namieszali na metalowej scenie wprowadzając na nią lekki powiew świeżości. Później bywało różnie chociaż tendencję można uznać za zwyżkową ponieważ wydany w 2019 roku “We Are Not Your Kind” jest albumem co najmniej udanym.
Można było zatem oczekiwać kontynuacji trendu i albumu równie udanego. Pierwsza zapowiedź krążka zdawała się potwierdzać oczekiwania. “The Chapeltown Rag” wybitnym utworem z pewnością nie jest ale wpada w ucho i momentami wręcz przytłacza agresją. Na plus działa tu jeszcze początek utworu będący ukłonem w stronę debiutanckiego krążka.
“The Dying Song” ukazuje bardziej przebojową odsłonę zespołu (szczególnie refren) i również wpada w ucho chociaż w jego przypadku zapala się już światełko awaryjne wyraźnie sygnalizujące, że jest to swego rodzaju “kopiuj/wklej” z zespołowych standardów. Lampka przygasa lekko w “Yen” gdzie jest zupełnie inaczej ale jednocześnie nudno i bardzo anemicznie…
Przed premierą ciężko było zatem wyrokować jaki będzie efekt końcowy. A ten ostatecznie okazał się przeciętny i “The End, So Far” nie można uznać za wydawnictwo w pełni udane. Już na otwarciu zespół serwuje nam “Adderall”, przy którym słuchacz może zastanawiać się czy nie pomylił płyt i nie wrzucił do odtwarzacza jakiegoś solowego projektu Coreya Taylora. Bo w zasadzie jedynie on się tutaj zgadza. Sam utwór natomiast odnalazłby się nawet w komedii romantycznej. Zatem fani oczekujący zmasakrowania uszu dostają na dzień dobry z liścia.
Później w jednym ciągu otrzymujemy wszystkie zapowiedzi wydawnictwa. Po nich jest już różnie. Zdarzają się lepsze momenty jak np. “Hive Mind”, który przypomina klimaty z przełomu wieków, czy też brutalny “H377”. Niestety mamy tu też sporo mielizn jak chociażby “Acidic”, “De Sade” czy “Finale”. Część utworów brzmi jak odrzuty z poprzednich sesji, inne jak pisane na szybko na kolanie. Ostatecznie niespełna godzina grania zamknięta w 12 utworach w wielu momentach zwyczajnie nudzi.
Dwa poprzednie albumy dzieli 5 lat. Tutaj przerwa była o 2 lata krótsza jednak nie jest to wystarczającym argumentem do tego by nagrać album wtórny, oparty na utartych schematach i patentach oraz w dużej części pozbawiony polotu. Słuchanie “The End, So Far” nie boli i oczywiście w tle można go posłuchać ale jest tu bardzo mało fragmentów, do których chciałoby się wracać. W zasadzie tego albumu mogłoby zwyczajnie nie być. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że kolejne wydawnictwo odwróci trend i może udanie rozpocznie przygodę z nową wytwórnią?