Moja relacja z Red Fang jest wyjątkowo specyficzna. Bardzo lubię ekipę z Portland, ale z ich dyskografii wracam praktycznie tylko do debiutu. Pozostałe albumy również mam w swojej kolekcji, ale mimo upływu lat nadal kojarzę z nich tylko pojedyncze utwory. Mimo tego przy każdej kolejnej premierze cieszę się jak dziecko i mój entuzjazm systematycznie opada po publikacji kolejnych zapowiedzi i w końcu efektu końcowego prac muzyków. Nie inaczej było i tym razem.
Na pierwszy rzut słuchacze otrzymali utwór tytułowy, o którym w zasadzie można powiedzieć jedynie tyle, że ma śmieszny teledysk. „Arrows” sam w sobie jest do bólu przeciętny i nie wiem jakim cudem znalazł się na singlu. Podobnie sprawa miała się z „Why”, który również nie porywa. Inaczej sytuacja wyglądała z „Funeral Coach”, w którym bez problemu odnajdziemy wspomnienia wcześniejszych krążków. Zatem po usłyszeniu trzech zapowiedzi spodziewałem się albumu, którego fajnie słucha się w tle ale niewiele się z niego wynosi.
I w zasadzie taki właśnie jest „Arrows”. Pełen kolejnych utworów Red Fang praktycznie bez jakiegokolwiek zaskoczenia. Chociaż nie! Zaskoczenie jest i to bardzo niemiłe. Przy okazji teledysków na YT nie zwracało się na nie szczególnej uwagi i nawet nie było ono tak mocno słyszalne. Jednak po odpaleniu płyty już przy otwierającym album „Take It Back” słychać, że coś ewidentnie jest nie tak. Puszcza się to jednak mimo uszu bo utwór ten jest swego rodzaju pijackim wstępem do albumu właściwego. Jednak w przypadku „Unreal Estate” nie da się już tego nie słyszeć.
Chodzi tu oczywiście o produkcję nagrania. „Arrows” brzmi jak gdyby był nagrywany pod wodą. Całość jest przytłumiona i stłamszona. Brzmi to jak album zripowany z CD do mp3 o najniższej jakości. Nie wiem jakim cudem w procesie masteringu osoby decyzyjne słuchając efektu końcowego doszły do wniosku, że wszystko jest ok i właśnie w takiej formie album powinien wyjść na rynek… Brzmienie i jakość nagrania sprawiają, że zwyczajnie odechciewa się go słuchać.
A wielka szkoda bo „Arrows” zawiera kilka solidnych momentów, które może i nie zaskakują, ale spokojnie mogłyby znaleźć się na zespołowym „the best of”. Mowa tu o opartym na bardzo fajnym riffie „Unreal Estate”, utrzymanym w zawrotnym tempie „My Disaster”, nawiązującym do debiutu „Two High”czy agresywnym „Anodyne”. Utwory te niestety giną w gąszczu zespołowych średniaków, które przelatują bez wywoływania emocji. Podczas ich słuchania zastanawiać się można jedynie jakim cudem zespół, producent i wytwórnia doszli do wniosku, że album brzmi fajnie.
Domyślam się, że efekt końcowy jest zamierzony, ale w moim przypadku odbiera on jakąkolwiek chęć słuchania zatem album będzie kurzył się na półce obok „Only Ghosts” i „Whales And Leeches”. Do wcześniejszych dwóch albumów wracam częściej. A po „Arrows” z chęcią sięgnąłbym po ponownym masteringu i doprowadzeniu materiału doprowadzeniu go poziomu, w którym będzie można słuchać go bez bólu zębów.