Podsumowanie muzyczne 2023 roku

podsumowanieRok 2023 był bardzo intensywny i barwny – w wielu przypadkach były to raczej ciemne i negatywne barwy. Działo się wiele: zarówno na świecie jak i w rolowym świecie. Przy okazji realizacji projektu zdobycia Korony Gór Europy odwiedziłem tak nieoczywiste kraje jak Litwa, Łotwa, Estonia, San Marino, Monako i Liechtenstein. Do tego ponownie nawiedziłem Macedonię, Albanię, Kosowo i po raz pierwszy Grecję i Szwajcarię. W świecie muzyki również działo się całkiem sporo. Moja kolekcja przebiła magiczną barierę 2000 płyt. Wszystko to za sprawą 217 nowych krążków, które pojawiły się na moich regałach. Co ciekawe – tylko 44 z nich to wydawnictwa z 2023 roku. Reszta to uzupełnienia kolekcji – głównie death metalowej klasyki, do zakupu której zbierałem się od wielu lat. Nie przedłużając: przed Wami (moim zdaniem) najciekawsze płyty 2023 roku w kolejności losowej. Wszystkim czytelnikom (jak i również sobie) życzę olbrzymiej ilości genialnych premier w 2024 roku.

 

Spięty  – Heartcore

Spiętemu zarzuca się wiele rzeczy: grafomaństwo, przerost formy nad treścią, literacki „zlew”. Za sprawą „Heartcore” artysta zamknął usta praktycznie wszystkim krytykom. „Heartcore” zmusza do myślenia i trafia bez problemu do szerokiego grona odbiorców noszących już na grzebiecie pewien bagaż doświadczeń, przemyśleń i wniosków na temat swojego życia. Warstwa liryczna wzbogacona została dodatkowo muzyką, z którą raczej do tej pory artysty (zarówno solo jak i z Lao Che) nie kojarzyliśmy. Jest delikatnie, subtelnie, intymnie. I mimo gorzkiego przekazu do „Heartcore” chce się wracać bo to album, który nie pozostawia obojętnym.

Łona x  Konieczny x Krupa – Taxi

Ostatnie co można powiedzieć o Łonie i Webberze to to, że duet  od lat odcinał kupony i wydawał kolejne takie same płyty. Każdy kolejny album Szczecinian to podróż w inne rejony muzyczne ale również i tekstowe. Jednak współpraca z Koniecznym i Krupą pozwoliła Łonie na jeszcze większy krok w bok i zmianę formy. Pod kątem muzycznym „Taxi” prezentuje się rewelacyjnie, świeżo i klimatycznie. Już sama muzyka kojarzy się z wieczorną jazdą autem. A tu do muzyki dochodzi koncept tekstowy oparty wokół codziennego życia braci taksówkarskiej: problemów, z którymi się spotykają, historii z życia wziętych itp. Myślałem, że ta forma szybko mi się przeje. Ale nie. Za każdym razem smakuje tak samo dobrze. „Taxi” to jeden z najważniejszych polskich albumów hip hopowych ostatnich lat.

Furia – Huta Luna

Długo przyszło nam czekać na nowe wydawnictwo Katowiczan. Zdecydowanie za długo ponieważ ciężko eksperymentalną „W Śnialni” uznawać za pełnoprawne wydawnictwo zespołu. Można zatem uznać, że po 7 latach studyjnego milczenia Furia wparowała na scenę i pozamiatała. Po premierze Śnialni ciężko było mieć jakiekolwiek oczekiwania wobec nowego wydawnictwa, które dodatkowo było tylko urywkami promowane na koncertach. Poza tym promocji nie uświadczyliśmy. Bez wahania można zatem powiedzieć, że „Huta Luna” zaskoczyła prawdopodobnie wszystkich słuchaczy serwując prawie godzinę muzyki, z czego prawie połowa to utwór ambientowy zaś reszta to to motoryczne, powtarzane wciąż riffy, blasty, proste slangowe teksty i melodie nawiązujące w wyraźny sposób do wątków ludowych. Początkowo album ten traktowałem jak eksperyment, który szybko wyląduje na półce i będzie kurzyć się jak „W Śnialni”. Nic bardziej mylnego. Huta była jednym z najczęściej odtwarzanych przeze mnie albumów mijającego roku.

MuN – Nhemis

Tutaj można podsumować jednym zdaniem – „Khemis” to najlepszy polski gitarowy album 2023 roku. Wrocławian można by wrzucić do worka z etykietą „nowa muzyka”. Problem w tym, że ich debiut skończył w tym roku 7 lat a „Khemis” to 4 wydawnictwo w dorobku zespołu. I tu pojawia się pytanie jakim cudem zespół nagrywając tak dobrą muzykę nie wybił się poza stonerową niszę? W niszy tej też nie rozpychają się łokciami ponieważ pytałem wielu osób „siedzących” w gatunku i nikt nie wiedział czym jest MuN… A wielka szkoda bo „Khemis” prezentuje światowy poziom i niczym nie ustępuje temu co gra się chociażby w Ameryce. Dodatkowo wprowadza do gatunku sporo świeżych elementów a całość ubrana jest momentami w bardzo chwytliwe melodie, które podpasują nie tylko ludziom lubiącym słuchać „gruz”. Co ważne – każdy z 4 wydanych do tej pory albumów jest zupełnie inny co sprawia, że poznawanie dyskografii MuN to bardzo fajna przygoda. Chłopaki życzę wam sławy na jaką zasługujecie

Riverside – ID.Entity

Nie jest to progresywny, rozbudowany i wielowątkowy Riverside z pierwszych albumów ale raczej trudno oczekiwać, że zespół przez 20 lat będzie wciąż grał to samo. Ekipa Mariusza Dudy zmienia się, ewoluuje, na każdym albumie przedstawia trochę inne oblicze zachowując przy tym światowy poziom i muzyczną godność nie rozmieniając się na drobne. To wszystko jest o tyle ważne, że lider zespołu tworzy też solowo i pod szyldem Lunatic Soul – w każdej odsłonie usłyszymy coś innego, z różnych rejonów muzycznego świata. „ID.Entity” to z pewnością nie najlepsze wydawnictwo w dorobku Warszawiaków ale nadal przynosi sporo bardzo dobrej muzyki i zapadających w pamięci fragmentów.

Las Trumien – Głód Zabijania

Album – ciekawostka w zestawieniu. Myślicie, że tylko Slayer czy Cannibal Corpse potrafią pisać teksty o zwyrodnialcach, mordercach i psychopatach? Nic bardziej mylnego. Na swoim podwórku mamy Las Trumien, który historie, których nie puścimy dzieciom na dobranoc, ubiera w stonerowe brzmienia. Chciałoby się napisać, że nabierają przez to lekkości i są bardziej „user friendly”. Nic bardziej mylnego. Dodatkowo słuchając „Głodu Zabijania” możemy się dowiedzieć, że na naszym krajowym rynku jest również bardzo dużo historii wartych opowiedzenia. Na plus dodatkowo działa fizyczne wydanie, z którego dowiemy się zdecydowanie więcej niż z samych tekstów. Te śpiewane są po polsku – no właśnie – słowo klucz – „śpiewane”. Bez problemu zrozumiemy tu co ma do przekazania Wojtek Kałuża.

 

Suffocation – Hymns From The Apocrypha

Mówi się, że do niektórych rzeczy trzeba zwyczajnie dojrzeć. Tak musiałem dojrzeć do ciemnych piw czy win typu porto czy madeira. Dojrzeć musiałem też do death metalu i samego Suffocation, do którego twórczości podchodziłem bezskutecznie wielokrotnie. „Hymns From The Apocrypha” ułatwił mi to zadanie ponieważ jest to album „zegarmistrzowski” – boleśnie wręcz techniczny, tnący riffami, przygniatający blastami i growlem nowego wokalisty. Suffocation na nowym krążku brzmi jak bezduszna maszyna przemielająca przez 41 minut słuchacza – odbiorcę. Jednak po przedarciu się przez początkową „ścianę dźwięków” bez problemu odkryjemy, że w tej pozornej „młócce” jest bardzo dużo melodii, świetnych riffów i perkusji, która niekoniecznie oparta jest na blastach. Wszystko to brzmi niesamowicie precyzyjnie i mimo sporej długości albumu – nie męczy tylko raczej wciąga bo może przy kolejnym przesłuchaniu wyłapiemy jeszcze jakąś zagrywkę, którą do tej pory skutecznie przegapialiśmy?

Slowdive – Everything Is Alive

Krótko po premierze krążka można było spotkać wiele opinii, że nowy album jest rozczarowaniem i krążkiem, który nie sprostał poprzeczce zawieszonej przez poprzednika. Ciężko tej poprzeczce sprostać w momencie gdy praktycznie od debiutu winduje się ją na nieosiągalne dla większości poziomy. I może faktycznie „Everything Is Alive” nie przebija poprzednika ale to ze względu na to, że jest zupełnie inny, mniej przebojowy, zdecydowanie bardziej klimatyczny. Jednak i tych przebojowych fragmentów nie brakuje czego najlepszym przykładem mogą wszystkie single. Do tego dochodzą takie perełki jak „Chained To A Cloud”. Jedynym elementem, który wydaje się być przekombinowany i przedłużany na siłę to „Andalucia Plays” chociaż i on znalazł wielu swoich fanów.

PJ Harvey – I Inside the Old Year Dying

Twórczość Brytyjki przez ponad 30 lat wyraźnie ewoluowała. Fenomenem nowego albumu jest to, że mimo kilkudziesięciu przesłuchań nadal nie jestem w stanie powiedzieć za wiele na jego temat. Wygląda to jakby PJ porywała słuchacza w podróż do swojego świata gdzieś na odludziach Wielkiej Brytanii, na którego końcu stoi ekipa z Man In Black, która przy wychodzeniu czyści pamięć. Jedyne co nam w niej zostaje to takie miłe uczucie, że była to bardzo przyjemna podróż więc chcemy ją poczuć jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze..

The Ocean – Holocene

Nie ukrywam, że jestem wielkim fanem twórczości Berlińczyków i podchodzę praktycznie bezkrytycznie do ich twórczości. Sama ekipa The Ocean bardzo ułatwia mi zadanie nagrywając za każdym razem świetne albumy jednocześnie eksperymentując i poszukując nowych środków – tak by za każdym razem na słuchacza czekało coś nowego. Tą nowością w przypadku „Holocene” jest złagodzenie brzmienia i zrobienie dość wyraźnego ukłonu w stronę elektroniki, która jednak nie gra tutaj pierwszych skrzypiec tylko wzbogaca całość. Gdyby zestawić debiutancki „Fluxion” i The Ocean z 2023 roku to trudno byłoby komukolwiek uwierzyć, że to wciąż ten sam zespół. A jednak. Ukłonem w stronę przeszłości jest tu „Unconformities” z przepięknym damskim wokalem i pazurem, którego muzycy nie powstydziliby się nawet kilkanaście lat temu grając jeszcze w zdecydowanie cięższej lidze. Na plus jak zwykle wydanie obok albumu w wersji instrumentalnej.

Swans – The Beggar

Każdy kolejny album ekipy Michaela Giry to spore wydarzenie w gitarowym świecie. I mimo deklaracji o zmianie konwencji po wydaniu „The Glowing Man” to nadal zespół, którego styl rozpoznamy praktycznie od razu. Sama likwidacja fragmentów  „ścianodźwiękowych” doprowadziła do uwypuklenia innych akcentów i podróży w stronę gatunków, które jeszcze kilka albumów temu zostałyby zmiecione z planszy („No More Of This”). Nie zabrakło tutaj miejsca na eksperymenty ambientowo/drone’owe czego efektem jest rekordowy w czasie trwania „The Beggar Lover (Three)” ocierający się o 44 minuty długości. „The Beggar” nie jest dziełem łatwym ani takim do słuchania na co dzień. Jednak użycie „dzieła” w przypadku tego wydawnictwa nie jest przypadkowe ponieważ nie jest to zwykły album. Tak jak zwykła nie jest cała twórczość Giry.

Panopticon – The Rime Of Memory

Zazwyczaj końcówka roku to w muzycznym świecie sezon ogórkowy zatem już około połowy listopada miałem ułożone w głowie podsumowanie płyt, które podbiły moje serce w tym roku. I tak jak w przypadku Polski od razu było kilka perełek tak z „reszty świata” brakowało mi czegoś co tak naprawdę by mnie zauroczyło/sponiewierało. Aż tu nagle w końcówce listopada “z buta wjechał” nowy Panopticon i bez pytania, od razu rozsiadł się na tronie. Historia tego projektu jest o tyle niesamowita, że za całość odpowiada tylko jedna osoba – multiinstrumentalista Austin L. Lunn. Przedzierając się przez dotychczasową twórczość można by sądzić, że Panopticon to sztab ludzi, którzy w niesamowicie umiejętny sposób tworzą piękną mieszankę międzygatunkową. I niby słyszeliśmy już coś podobnego u chociażby Agallocha ale tutaj ten miks americany, post rocka, post metalu i black metalu jest trochę inny ale co najmniej równie porywający. W przypadku „The Rime Of Memory” sprawa jest o tyle ciekawa, że wydawnictwo to trwa ponad 75 minut i tylko utwór otwierający całość to rzecz mieszcząca się w „radiowych” standardach. Pozostałe 5 utworów to kolosy trwające od 9 do prawie 20 minut. Ale dzieje się w nich  tak wiele I to na tylu płaszczyznach i z pomocą tylu instrumentów, że nie sposób się tu nudzić. Jak dla mnie jest to bezapelacyjnie metalowy album 2023 roku.

Queens Of The Stone Age – In Times New Roman…

Początek mojej przygody z nowym albumem ekipy Homme’a był wyjątkowo nieszczęśliwy ponieważ już po pierwszym przesłuchaniu krążek wylądował na półce. Wisienką na torcie rozczarowania było „dziadowskie” wręcz wydanie, którego muzycy powinni się wstydzić. Jednak po kilku tygodniach krążek dostał drugą szansę, później trzecią i wreszcie zaskoczyło. Nadal uważam, że na „In Times New Roman…” jest kilka mielizn ale są one rekompensowane słuchaczom za pomocą kilku genialnych utworów takich jak „What The Peephole Says” czy „Emotion Sickness”. Pod względem muzycznym jest to jedna z lepszych gitarówek tego roku.

Overkill – Scorched

Lata mijają (już ponad 40!) a Amerykanie nadal prezentują żywiołowość rodem ze swoich pierwszych wydawnictw. Przy okazji „Scorched” ekipa Overkill pokusiła się o ryzykowny krok wydając album tego samego dnia co Metallica. I wiadomo, że pod kątem popularności zestawianie obu ekip nie ma najmniejszego sensu bo pewnie w przeciągu pierwszego dnia „72 Seasons” sprzedało się w ilości większej niż „Scorched” w ogóle. Jednak jeśli mówimy o poziomie muzycznym to ten dysonans działa w odwrotnym kierunku stawiając Overkill na poziomie, który jest dla Metalliki nieosiągalny od ponad 30 lat. Meta w 1991 roku poszła w zupełnie innym kierunku. Przez ten czas Blitz z ekipą, poza kilkoma niewielkimi wyskokami, nagrywa wciąż w tym samym klimacie, za każdym razem zadowalając swoich fanów w podobnym stopniu. Stopień ten jest na tyle podobny, że po wydaniu rewelacyjnego „Ironbound”, każdy kolejny album może być tym ulubionym dla kogoś innego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *