Uwaga! Jeśli jesteś ortodoksyjnym fanem Pink Floyd, który łyka całą twórczość zespołu niczym bocian żabę – bez żadnego zacięcia, bez żadnego “ale” i jakichkolwiek wątpliwości – lepiej od razu odpuść sobie czytanie poniższej recenzji i skup się na nowym krążku. Z pewnością nie znajdziesz tu tego czego oczekujesz;)
Ale zacznijmy od początku. Nie lubię zabiegu zwanego przeze mnie “reanimacją trupa”. Szlag trafia mnie gdy co kilka lat grupa pewnych ludzi podciera sobie dupę marką Queen. Marką, którą uwielbiam, na której się wychowałem i która ukształtowała muzycznie kilka pokoleń fanów i muzyków. Każde odkopanie chociaż kilku słów nagranych przez Freddiego jest okazją do tego żeby pożerować na wiernych i oddanych fanach, którzy mimo upływu czasu nie pogodzili się jeszcze z tym, że Queen z Freddie’m wszystko już nagrało, wydało i niczego nowego więcej nie usłyszymy. Mercury się pewnie w grobie przewraca…
No ale miało być o Pink Floyd a nie o Queen. Tu sytuacja po części jest inna – materiał jest zupełnie nowy. Ale też nie do końca! A to z tego względu, że powstał w czasie sesji do Division Bell czyli lepiej brzmi “niepublikowany”. Także ujmując rzecz na chłopski rozum – muzyka zawarta na The Endless River to odrzuty z tamtego okresu – rzeczy, które na krążek się nie nadawały, nie zmieściły, nie pasowały itp. Gdy słucha się najnowszego dziecka Floydów raczej nie ma się takiego wrażenia. Problem jest tu innego rodzaju. Wersja deluxe tego wydawnictwa trwa niecałe 65 minut a w tym czasie upchnięto 21 utworów! Średnia na kawałek nie wychodzi zatem powalająca. I to czuć. Poszczególne utwory kończą się zanim na dobre się rozkręcą. Słuchacz pochłania kolejne dźwięki generowane przez zespół, optymizm wzrasta z każdą sekundą, w pewnym momencie oczekujemy, że pociągnięte to zostanie dalej a tu sru! I przeskakujemy do następnej kompozycji… 9 spośród tych 21 kawałków trwa poniżej 2 minut – i ten defekt najbardziej odczuwalny jest właśnie w nich. Utworów “pełnoprawnych”(czy jak je inaczej nazwać) trwających powyżej 4 minut jest tu tylko 5. I w zasadzie tylko one całkowicie trzymają się kupy i mają ręce i nogi. Reszta jest raczej zalążkiem czegoś fajnego co wypadałoby pociągnąć dalej. Materiału jest sporo, umiejętności muzyków również są ogromne także część wątków można było pociągnąć dalej, część wyrzucić. Albo jeszcze trochę popracować i stworzyć dzieło dwupłytowe, które byłoby pięknym zwieńczeniem niesamowitej kariery jednego z najważniejszych zespołów w historii muzyki. The Endless River takim krążkiem nie jest. Śmieszą mnie te wszystkie mega optymistyczne recenzje w niektórych polskich czasopismach branżowych(w pewnym “opiniotwórczym” czasopiśmie album dostał 5/5). Zachód zachował większy umiar, duża część krytyków zmieszała TER z błotem. “Najlepszy album tego roku” w rzeczywistości nie jest nawet najlepszym, który został wydany 10 listopada. Przeczytałem gdzieś, że od początku było wiadomo, że nowy Floyd nie będzie “rasowym” nowym albumem i krążkiem pełnoprawnym zatem nie można było tego oczekiwać. W takim razie pytam: jeśli to nie jest pełnoprawny i normalny album to po jaką cholerę został w takiej formie wydany? I to w kilku wersjach, jedna droższa od drugiej? Nie można było zrobić ukłonu w stronę fanów i wypuścić tego materiału do sieci? Trzeba było zrobić ostatni skok na kasę? Dodatkowo wypuszczając w świat chyba najsłabszy materiał w swojej karierze?
Na temat poszczególnych utworów nie ma sensu się wypowiadać, zrobili to i zrobią kolejni recenzenci. Z resztą nie ma tu niczego nowego czego wcześniej byśmy już nie słyszeli na poprzednich albumach. Nie mogę zaprzeczyć – The Endless River całkiem przyjemnie się słucha. Ale nic ponadto. Dawne albumy PF zachwycały(nawet po wielu latach nadal potrafię znaleźć czas, który poświęcam tylko i wyłącznie dla Animals, Meddle, DSOTM, WYWH czy też Division Bell), ten nie sprawia żadnego wrażenia – ani ziębi ani parzy, stanowi dzieło typowo rzemieślnicze. Może lecieć sobie w tle nie przeszkadzając ani nie wzbudzając zainteresowania. Takich płyt w obecnych czasach możemy mieć na pęczki. Ciekawe jaki byłby odbiór TER gdyby materiał ten nagrał np. albański nieznany zespół?
P.S. Niby muzyka jest “Louder Than Words” ale tych słów ewidentnie tu brakuje, może one podratowałyby trochę sytuację.
Moja ocena -> 5/10
“Śmieszą mnie te wszystkie mega optymistyczne recenzje w niektórych polskich czasopismach branżowych(w pewnym „opiniotwórczym” czasopiśmie album dostał 5/5)”.
Widziałem i choć nie słyszałem płyty, to też mnie to rozśmieszyło. Ale powiedziałem sobie w duchu “no tak”, bo zdziwiłaby mnie krytyczna ocena nowych nagrań Pink Floyd w tym periodyku. Sam nie wiem, czy się z nimi zapoznać. Po Twojej recenzji wiem, dlaczego odpuścić.:)
Moja płytka będzie jutro. Zamówiłem sobie wersję z blu-rayem 🙂 Co prawda od dziś można sobie Endless River posłuchać na Deezerze, ale wytrzymam, nie włączę, poczekam na swoją kopię!
Na WiMPie album był już w poniedziałek o północy. Specjalnie wstałem żeby przesłuchać. Zasnąłem po 3 czy 4 numerze;)
warto posłuchać. ze dwa razy. i skasować z dysku. nie warto kupować. śmieci. ta …. płyta wyraźnie dowodzi przepaści pomiędzy PF a powiedzmy King Crimson czy Zappą. sprawny rzemieślnik z dużym budżetem i w dobrym studio to jeszcze nie jest artysta. cały PF to pomyłka mz, poza pierwszą płytą. PF to być może największy hochsztaplerski majstersztyk w dziejach muzyki rockowej.
Płyta średnia. Bardzo średnia.
Ciekaw jestem czego oczekiwali “słuchacze” mieszający płytę z błotem. Kolejnego Dark side? O, a może The Wall? Ja oczekiwałem, że usłyszę niesłyszane wcześniej kompozycje, utrzmane w charakterystyczym klimacie Floydów, ze szczególnym naciskiem na partie klawiszy, bo przecież to wydawnictwo jest hołdem dla Ricka Wrighta. Tego oczekiwałem i się nie zawiodłem.
Jeśli ktoś zasypia po 4 kawałku, to nie bardzo rozumiem za co ceni muzykę Pink Floyd.
Płyty z błotem nie zmieszałem;) To jest tak jak napisałem na początku. Fanów PF można podzielić na ortodoksów i “realistów”. Ja należę do drugiej grupy. Uwielbiam Meddle, WYWH, TDSOTM, Animals, The Division Bell i jeszcze parę innych. Muzycy na swoim koncie mają też płyty, których nie lubię i które omijam np. The Final Cut. TER do tego grona nie dołączy ale do koszyka ulubionych też nie wpadnie.
Jak dla mnie jakby muzycy uważali ten materiał za warty publikacji to wypuściliby go już dawno temu. A tak mamy, całkiem przyzwoity (ale jednak), skok na kasę…
Nową płytę Floydów ocenię za kilka lat. Pamiętam, że swego czasu czepiałem się Division Bell. Pozwólmy się jej trochę zestarzeć i dopiero wtedy zróbmy ocenę.
Nowi Floydzi? Nie miałem wysokich oczekiwań, i dzięki temu się nie zawiodłem. Nie jestem zwolennikiem “reanimacji trupów” jak i Ty Autorze, więc uchroniło mnie to przed niechybną depresją. Zawsze bawią mnie ludzie, oczekujący od zespołów świecących triumfy w latach 80/90, że równie dobrze będą grać w czasach współczesnych. Oczywiście, trafiają się chlubne wyjątki, ale jest to niestety bardzo rzadkie zjawisko.