„Lightning Bolt” i „Gigaton” dzieliło 7 lat studyjnej ciszy. Na jego następcę nie trzeba było czekać aż tak długo i „Dark Matter” ukazał się po 4 latach. W tym czasie doszło do pewnego bardzo smutnego wydarzenia. 22 lutego 2022 roku zmarł Mark Lanegan i w tym momencie Eddie Vedder stał się ostatnim „wielkim wokalem” sceny grunge.
Peal Jam już od wielu lat nie nagrywa wielkich albumów ale nie zmienia to faktu, że każda kolejna premiera wywołuje szybsze bicie serca. Nie inaczej było i tym razem, chociaż zapowiadające album single nie pomagały w utrzymaniu tego entuzjazmu.
Utwór tytułowy, który został zaprezentowany jako pierwszy, brzmi jak odrzut z którejś z wcześniejszych sesji nagraniowych. I niby od razu słychać, że to Pearl Jam i nawet mamy tu sporo rockowego pazura ale ostatecznie brakuje tu polotu i utwór ginie gdzieś w tłumie. Po 2-3 przesłuchaniach praktycznie o nim zapomniałem nie mając specjalnej potrzeby do powrotu do niego.
„Running” pozostawił po sobie zdecydowanie lepsze wrażenie. Bardzo dużo tu dynamiki i grania z drugiej połowy lat 90tych. Nadal nie jest to utwór, który na stałe wszedłby dozespołowych annałów i koncertowej setlisty ale słucha się go przyjemnie. Chociaż ponownie
nie pozostaje w pamięci na długo.
„Wreckage” to zupełnie inna odsłona zespołu – spokojniejsza, idąca w rejony solowej twórczości Veddera i ewentualnie czasów „Riot Act” czy „Lost Dogs”. Co dziwne – właśnie ta zapowiedź została w mojej głowie najdłużej i najchętniej do niej wracałem.
Efekt końcowy sesji nagraniowej Pearl Jam przynosi jeszcze 8 utworów zamykając krążek w niespełna 50 minutach. Początek albumu można uznać za udany. „Scared Of Fear” jest bardzo dynamiczny i żywiołowy, szybko wpada w ucho (niestety równie szybko z niego wypada). Podobnie jest z „React, Respond”, któremu tempa również nie brakuje. W obu utworach ekipa Pearl Jam udowadnia, że mimo upływu lat nadal potrafi grać w tempie i z rockowym pazurem oraz sporą dawką ciężaru.
Niestety dalej nie jest już tak kolorowo. Po dwóch rockowych pociskach oraz „Wreckage” i utworze tytułowym zaczyna się robić miałko i pojawia się sporo mielizn. Są to mielizny, które
sprawiają, że Pearl Jam staje się ligowym przeciętniakiem i klasycznym przedstawicielem dad rocka.
„Dark Matter” cierpi na co najmniej dwie przypadłości. Poza utworami zapowiadającymi oraz dwoma pierwszymi z tracklisty, jest to album do bólu nijaki. Niby słuchanie tych utworów nie
boli ale nie sprawia też przyjemności i w zasadzie nic nie pozostaje po nich w głowie.
Nawet tym najjaśniejszym punktom wydawnictwa daleko do czegokolwiek nagranego do czasów „Yield” czy „Binaural”. Sporo jest natomiast wypełniaczy, które jeszcze kilka albumów temu nie miałyby prawa znaleźć się nawet na B-Side singla. Druga sprawa to forma wokalna Veddera daleko odbiegająca od jego szczytowych możliwości.
Wszystko to sprawia, że otrzymaliśmy album, który zaistniał chyba tylko ze względu na nazwę zespołu, który go wydał. Obecnie takiego – dad rockowego – grania mamy na pęczki i nawet niszowe zespoły są w stanie nagrać materiał zdecydowanie lepszy od tego zaprezentowanego na „Dark Matter”.
W swojej głowie mam listę artystów, których twórczość przyjmuję praktycznie bezkrytycznie i jestem gotowy na kolejne (praktycznie takie same) albumy. Po „Dark Matter” Pearl Jam
wyleciał z tej listy i obecnie absolutnie nie czuję potrzeby oczekiwania na kolejne nagrania.
Osobną sprawą jest jeszcze cena wydawnictwa fizycznego. Zespół, który kiedyś walczył z drogimi wejściówkami na koncerty wydaje albumy kosztujące w standardowej wersji 80zł a w deluxe sporo ponad 100zł. Zalatuje tu paradoksem, nie?