Mówi się, że człowiek zmienia się z wiekiem. Zmienia się gust, smak, zainteresowania. Faktycznie coś w tym jest. Sam jestem tego dobrym przykładem chociażby w kontekście piwa. Kilkanaście lat temu nie byłem w stanie wypić portera, dziś jestem wielkim fanem ciemnych piw. Podobnie jest z muzyką, niektórymi jej gatunkami lub też konkretnymi zespołami. Kilka lat temu po wielu nieudanych próbach zaprzyjaźniłem się w końcu z death metalem.
Niewątpliwym filarem tego gatunku jest amerykański Nile, do którego również miałem na przestrzeni lat wiele podejść – jedynie tych nieudanych ponieważ po kilku utworach odpuszczałem (mówiąc młodzieżowo) „nie czując flow” czy może raczej nie do końca rozumiejąc tę muzykę. Do czasu…
W zeszłym roku, przy n-tym podejściu w końcu zaskoczyło i wręcz zafascynowałem się muzycznym światem tworzonym przez ekipę Karla Sandersa. Spośród dziesiątek płyt, które hurtowo kupowałem na fali fascynacji Nile wyróżniał się szczególnie oryginalnością i innym podejściem do tematu a właściwie totalnie inną tematyką. Oczywiście Immolation, Incantation, Dying Fetus, Suffocation i Cannibal Corpse również mają swój charakterystyczny styl ale to jednak co innego.
W ekspresowym tempie poznałem dotychczasową dyskografię o oczywiście po pewnym czasie było mi już mało, zwłaszcza że ostatni krążek został wydany 5 lat temu. Na szczęście, nie trzeba było czekać długo aby w sieci pojawiły się pierwsze wzmianki o następcy „Vile Nilotic Rites”.
Każda z trzech premierowych zapowiedzi dosłownie nie zostawiała jeńców. „Chapter for Not Being Hung Upside Down on a Stake in the Underworld and Made to Eat Feces by the Four Apes” poraża dynamiką, zmianami tempa, ciężarem i skomplikowaniem. I uwierzcie – ta ekipa “umie” w długie tytuły i ten nie jest rekordzistą.
„To Strike With Secret Fang” jest jakby koncentratem pierwszej zapowiedzi i wszystkie zawarte tam elementy stara się umieścić w utworze trwającym niespełna 2 minuty. Przedpremierową wisienką na torcie był „Under The Curse Of The One God”, który też niby jest podobny ale jednak zupełnie różny od poprzedników. Dużą rolę w utworze tym odgrywają damskie chórki.
Wraz z nadchodzącym końcem wakacji nadeszła też premiera „The Underworld Awaits Us All”. Swoim fanom Amerykanie zaserwowali 11 nowych utworów trwających niespełna 54 minuty. Czy to dawka wystarczająca, odpowiednia czy niewystarczająca? To chyba zależy od przyswajalności gatunku przez fanów death metalu.
Sam po kilkunastu przesłuchaniach nowego wydawnictwa zauważyłem kilka prawidłowości. Do promocji „The Underworld Awaits Us All” wybrano albumowe pociski: utwory bardzo szybkie, przepakowane wręcz motywami i zmianami tempa. W podobnej konwencji utrzymana jest pierwsza część albumu do okolic 7-8 utworu.
Później krążek drastycznie zwalnia i przez ostatnie ponad 20 minut prezentuje walcowatą, momentami wręcz doomową odsłonę metalu. Dla jednych słuchaczy będzie to chwila wytchnienia po rzeźni zaserwowanej chwilę wcześniej przez Nile, dla innych z kolei argument do tego by wyłączyć płytę bo „album zamula”.
Sam złapałem się na tym, że kilkukrotnie po tej ekspresowej części miałem ochotę natychmiast do niej wrócić omijając wolniejszą część, która ma w sobie wiele interesujących momentów, ale jednak w głowie cały czas zostaje pytanie: czy od Karla Sandersa i jego ekipy oczekujemy właśnie takich dźwięków czy może tego czym karmił fanów przez pierwsze kilkadziesiąt minut trwania „The Underworld Awaits Us All”??
Chyba zaliczam się do tej pierwszej grupy i po przesłuchaniu nowego albumu mam pewien niedosyt dynamiki, szybkości i odrobiny szaleństwa. Jednak w takim przypadku łatwym rozwiązaniem jest ominięcie wolniejszej części i ponowne skupienie na dynamicznej odsłonie Nile.
Przy takim scenariuszu najnowszy album wręcz błyszczy, a i wolniejsze utwory prezentują się bardziej interesująco przy co którymś przesłuchaniu. I nie zmienia to faktu, że „The Underworld Awaits Us All” i tak wyróżnia się wyraźnie na tle innych metalowych albumów wydanych w 2024 roku.