“A Matter Of Life And Death” jest pierwszym albumem w dorobku IM, na który świadomie czekałem. Dwa poprzednie poznałem dość późno po premierze, wcześniejsze pojawiały się zanim jeszcze wykształciła się u mnie maidenowa świadomość.Może zatem to wyczekiwanie sprawiło, że do dziś darzę ten album olbrzymim sentymentem?
Na początku była wielka fascynacja, katowanie albumu po kilka razy dziennie. Nie było żadnego “ale”, krążek pasował mi w całości – bez zastrzeżeń. Dziś – po 9 latach od premiery widzę jego wady ale nie zmienia to faktu, że nadal bardzo go lubię;)
Jakie wady? Pierwsza i najważniejsza: dłużyzny! W pewnym momencie kariery coś stało się z zespołem, chyba ktoś wmówił im, że płyta ma 74/80 minut i grzechem śmiertelnym jest marnowanie na niej miejsca. Trzeba zatem wygenerować tyle materiału aby napchać krążek po brzegi. Czasem taki zabieg się udaje i wychodzą z tego rzeczy wybitne (patrz np. Tool “Lateralus”). Najważniejsze jest aby ilość szła w parze z jakością. Tak było od razu po powrocie Dickinsona na “Brave New World” (chociaż i tam byłoby co skracać).
Prawdziwe rozwlekanie bez umiaru rozpoczęło się na “Dance Of Death”. Na “A Matter Of Life And Death” jest podobnie, z tym że kompozycje prezentują zdecydowanie wyższy poziom. Najkrótszy przedstawiciel omawianego albumu trwa ponad 4 minuty, reszta nie schodzi poniżej pięciu, 2 ocierają się o liczbę dwucyfrową. “Czterominutowiec” rzucany jest nam na pożarcie już na otwarciu. “Different World” nie jest utworem wybitnym, nie powala i nie sprawi, że zespół pokochają miliony nowych fanów. Ale i tak wypada o niebo lepiej niż “Wildest Dreams” z poprzedniego albumu. Zatem na starcie jest całkiem przyjemnie ale bez wielkiej rewelacji.
Sytuacji tej nie odmienia “These Colors Don’t Run” – utwór bardzo przyjemny ale zdecydowanie jeszcze bardziej rozwleczony. Kawałek aż prosi się o skrócenie. A byłoby tu z czego rezygnować: moim faworytem są chórki z końcówki – bez nich świat byłby lepszy;) Szybsze bicie serca wywołuje “Brighter Than A Thousand Suns” – utwór o niesamowitej mocy i najcięższym riffie w historii zespołu. Do tego dochodzi duże rozbudowanie, wielowątkowość. Miód na uszy – chociaż i tu można by skrócić to i owo.
Bardzo fajnie prezentują się zwrotki w “The Pilgrim”. Efekt całości psują dziwne, przeciętne refreny. Chwilowe niedogodności rekompensuje słuchaczowi “The Longest Day” – jeden z najmocniejszych fragmentów płyty. Chociaż pod względem przebojowości wygrywa kolejny na liście “Out Of The Shadows” – idealny kandydat do brylowania w mediach. Ale zespół do promocji wytypował “The Reincarnation Of Benjamin Breeg” – utwór diametralnie różny od poprzednika, oparty na ciężarze porównywalnym do “Brighter Than A Thousand Suns” tylko poziomy lekko inne;) Chociaż i “Reinkarnacji….” oprócz długości niewiele można zarzucić.
Podobnie jest z “For The Greater Good Of God” i “Lord Of Light” – te na prawdę przyzwoite kompozycje błagalnym wzrokiem proszą się o skrócenie. Trochę gorzej sprawa wygląda w przypadku zamykającego album “The Legacy”, który momentami ociera się o kicz z rejonów “Mother Russia”. Za dużo tu pompy, za mało polotu.
Od wielu lat przemysł muzyczny cierpi z powodu “wojny głośności”. “A Matter Of Life And Death” jest idealnym dowodem na to, że muzycznych chorób jest więcej a dłużyzna jest jedną z nich. Na prawdę solidny materiał został skrzywdzony nie wiadomo w sumie w imię czego. Gdyby album zamykał się w 50-55 minutach to mogłoby być idealnie a tak jest “tylko” dobrze;) Albumu przyjemnie się słucha no i spójrzmy prawdzie w oczy: “A Matter…” to po “Brave New World” najlepszy album Ironsów nagrany od powrotu Dickinsona.
Moja ocena -> 7/10
Nie spodziewałem się, że to już tyle czasu minęło od premiery tego albumu. Ciężko mi porównywać, jednak jak dla mnie jest to trochę słabsza płyta niż “Dance of Death”. Na pewno bardzo się różni, zespół poszedł tu w bardziej progresywnym kierunku i w mroczniejsze klimaty. Poprzedniczka była bardziej chwytliwa i jednak więcej jej słuchałem. Mój ulubiony na płycie to zdecydowanie “The Longest Day”.