Nie będę ukrywał, że na nowy album High On Fire czekam już co najmniej od 3-4 lat. W międzyczasie światu przytrafiła się pandemia oraz inne perturbacje, które sprawiły, że „Cometh The Storm” ukazał się dopiero 6 lat po swoim poprzedniku. Powiedzieć, że w tym
czasie na świecie wydarzyło się wiele, to jak nie powiedzieć nic. Myślenie i życie każdego z nas zostało praktycznie całkowicie przebudowane z dnia na dzień i mimo w miarę szybkiego powrotu do codzienności, jakiś ślad tamtych zdarzeń został w każdym z nas. A czy „dziwne czasy” odcisnęły jakiekolwiek piętno na ekipie Matta Pike’a?
Już od pierwszych sekund zapowiadającego album „Burning Down” można było z czystym sumieniem powiedzieć, że za cholerę nie. W przekonaniu tym fanów i innych słuchaczy mógł utwierdzić utwór tytułowy. Nie ma tu mowy o żadnej rewolucji czy nawet ewolucji.
High On Fire nawet na krok nie zbacza ze ścieżki, którą zespół wydeptał samodzielnie dawno temu. I chyba wszyscy fani właśnie tego oczekiwali i właśnie to otrzymali.
„Cometh The Storm” jest bezpośrednią kontynuacją drogi obranej przez ekipę Pike’a dawno temu i jest to chyba najlepsza możliwa droga ponieważ jest to sprawdzony i bardzo dobrze przygotowany szlak. Co więcej – po 6 latach remontu tego szlaku, apetyt na niego jest wyjątkowo duży.
Na szczęście High On Fire zaspokaja go dostarczając słuchaczom prawie 58 minut muzyki co stało się już dawno temu zespołowym standardem. Klasyką stało się również to, że bardzo ciężko wybrać albumowe perełki, które sprawdziłyby się w przypadku wszystkich
słuchaczy. Oczywiście mamy tutaj dwie przedpremierowe zapowiedzi, które z miejsca wpadają w ucho i podbijają serca fanów.
Ale mamy tu też niespełna 150 sekund „The Beating”, które faktycznie bije bębenki słuchaczy i bez problemu wskakuje do TOPu
najszybszych utworów nagranych przez HoF. Piękne jest również to, że „The Beating” płynnie przechodzi w „Tough Guy” i tylko szybkie zerknięcie na tracklistę sprawia, że mamy świadomość tego, że to dwa oddzielne utwory.
Szybkich strzałów jak „The Beating” jest na albumie więcej. „Lightning Beard” mknie niczym TGV dostarczając słuchaczom sporo świetnych riffów i bardzo ciekawej perkusji, która przez
gitary schodzi na dalszy plan. Już na otwarciu zespół serwuje słuchaczom „Lambsbread”, który w ogóle nie ustępuje im tempa i ciężaru.
Z drugiej strony mamy tu zamykający album „Darker Fleece”, który jest swego rodzaju walcem, do którego zespół przyzwyczajał nas już wcześniej. Podobny klimat usłyszymy chociażby w „Sol’s Garden Curse”. Słuchając „Cometh The Storm” można mieć niezły „mindfuck” ponieważ w zasadzie na krążku nie ma niczego odkrywczego.
Nawet instrumentalny „Karanlik Yol” pojawił się już
wcześniej w podobnej formie. Ale w niczym to nie przeszkadza ponieważ nowego albumu High On Fire słucha się po prostu wybornie. A po tylu latach przerwy słuchacz czuje się jak
ktoś wracający do swoich ulubionych klimatów po długim odstawieniu. I mimo tej wtórności bardzo liczę na to, że następca „Cometh The Storm” ujrzy światło dzienne
zdecydowanie szybciej niż za 6 lat.