Rok 2018 chyba w końcu zdał sobie sprawę z tego, że przez długi czas nie był zbyt łaskawy dla osób oczekujących z niecierpliwością na nowości muzyczne. Co prawda trafiały się ciekawe premiery, jednak dla ludzi o profilu muzycznym podobnym do mojego pierwsze 3 kwartały były raczej nieudane. Na szczęście ostatnie tygodnie to istny wysyp ciekawych pozycji. Wśród nich pojawił się mocny kandydat do albumu roku w kategorii grania gitarowego spod szyldu hard rock / stoner. Przed Państwem “Hear The Rivers”;)
Szwedzki Greenleaf istnieje na rynku muzycznym od prawie 20 lat. Początkowo miał to być poboczny projekt dla członków takich zespołów jak Deamon Cleaner, Dozer czy Lowrider, jednak z czasem stał się pełnoprawnym tworem, który zastąpił część z tych ekip. Cechą charakterystyczną grupy jest stosunkowo częsta rotacja w składzie.
Z pierwotnego składu w zespole pozostał tylko gitarzysta. Na przestrzeni lat zmiany zachodziły na wszystkich pozostałych stanowiskach: od basu, przez perkusję, aż po wokal. Na szczęście nie ucierpiał na tym styl, który od czasu “Trails And Passes” jest tak charakterystyczny, że już od pierwszych dźwięków wiadomo, z kim mamy do czynienia. Tego brzmienia również nie da się pomylić z nikim innym.
Na “Hear The Rivers” Greenleaf kontynuuje ścieżkę obraną jakiś czas temu. Album jest kontynuacją dwóch poprzednich wydawnictw. W niektórych przypadkach takie powielanie można uznać za wadę, jednak zarówno “Trails And Passes” jak i “Rise Above The Meadow” były świetnymi albumami, które wyróżniały się na tle sceny stonerowej i nie tylko.
Szwedzi są mistrzami w tym co robią, zatem kontynuację tę oceniam zdecydowanie jako zaletę. Mój hurraoptymizm w znacznym stopniu ostudził jednak pierwszy utwór, zapowiadający krążek. “Good Ol’Goat” zwyczajnie nie powala i zaszufladkowałbym go raczej jako zespołowego przeciętniaka.
Na szczęście jest to najsłabszy moment “Hear The Rivers”, a w przypadku pozostałych 9 utworów jest już zdecydowanie lepiej. Już na otwarciu zostajemy poczęstowani energetycznym pociskiem w postaci “Let It Out!”. Poprzednie 2 albumy miały bardzo mocne otwarcia. Nie inaczej jest i tu. Utwór powala dynamiką i przebojowością – wpada w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu. Podobnie jest z “Oh My Bones” i “High Fever”, które mają równie wysoki potencjał. Są to najbardziej dynamiczne i chwytliwe fragmenty wydawnictwa.
W pozostałych utworach tempo dość wyraźnie spada, jednak zmianie nie ulega potencjał przebojowy. Może to brzmieć śmiesznie w kontekście specyfiki gatunku, jakim jest stoner rock, ale Greenleaf nagrał album, który jest wprost naładowany potencjalnymi “przebojami”. Praktycznie w każdym z 10 utworów znajdziemy fragmenty wpadające w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu, chwytliwy refren lub świetny, gitarowy riff.
Oprócz 3 wcześniej wymienionych utworów rockowe radiostacje podbić mógłby ”A Point Of A Secret”. ”The Rumble And The Weight” powala kilkoma genialnymi riffami i przytłaczającym ciężarem. Kilka minut wytchnienia daje słuchaczowi ”We Are The Pawns”. Całość bardzo zgrabnie zamyka najdłuższy na płycie, rozbudowany ”The Rivers Lullaby”.
Słuchając nowego albumu warto zwrócić uwagę na świetną produkcję. Brzmienie jest potężne, przytłumione, zadymione, czyli zgodne ze stonerowym ”wzorcem”. Wszystko to sprawia, że ”Hear The Rivers” wydaje się być idealnym kandydatem do podbicia tegorocznych podsumowań prasy i portali branżowych, zajmujących się muzyką gitarową. Gorąco polecam!