Punktualnie niczym w ostatnim czasie polskie koleje pojawia się wreszcie podsumowanie górskie z 2013 roku. Dużo czasu upłynęło od zeszłorocznego wyjazdu ale dreszczyk emocji i tony pięknych wspomnień nadal są obecne i nic nie zapowiada aby to się miało zmienić. W zeszłym roku wstrzeliliśmy się terminowo w zupełnie nowy okres, w którym jeszcze w górach nie byliśmy. Wyjazd w sobotę 10 sierpnia, powrót 19 sierpnia w poniedziałek. Kuszetki PKP kupowaliśmy jeszcze w lipcu ale i tak nie dla wszystkich wystarczyło i ogólnie byliśmy porozrzucani po całym pociągu: część w tanich kuszetkach, część w 2 klasie i część na miejscach do leżenia z pościelą.
Dzień 1. Po nieziemsko długiej ale w miarę wygodnej podróży udało nam się w końcu udać do Zakopanego. Ściśle sprecyzowanego planu nie było, musieliśmy się tylko dostać do schroniska na Morskim Oku. Parcia czasowego nie mieliśmy z racji tego, że była to niedziela zatem po zrobieniu zakupów pokręciliśmy się trochę po mieście i dopiero popołudniu ruszyliśmy busem na Palenicę. O tej godzinie (biorąc rzecz na chłopski rozum) większość ludzi powinna już stamtąd wracać ale gdzie tam. Korek zaczynał się na kilka km przed Łysą Polaną. Co ciekawe w ogóle nie przeszkadzało to kierowcy, który po przekroczeniu 2 ciągłych śmiało ruszył pod prąd zmuszając samochody jadące z naprzeciwka do zjazdu na pobocze. Spuścił z tonu dopiero w momencie gdy na horyzoncie pojawił się autobus:) Po jego wyminięciu dalej szturmowaliśmy wszystko pod prąd także na miejscu wysiadki byliśmy zdecydowanie szybciej niż grono dzielnie stojących w korku. Asfaltówka z Palenicy na Morskie Oko jest cholernie długa i nudna. Dlatego forsowaliśmy tempo i 9km zrobiliśmy w ok. 1,5h. Na miejscu okazało się, że czekają na nas miejsca sypialne na podłodze;) Ale ostatecznie i tak okazało się, że dla chcącego nic trudnego i da się tam spokojnie skołować łóżka. Tym razem (pierwszy raz w karierze) trafiliśmy do Gazdówki gdzie dostaliśmy pokój z tarasem, TV i kominkiem. Budynek sam w sobie jest świetny – odcięty od “plebsu”. Cisza, spokój – żyć, nie umierać.
Dzień 2. Od powrotu do Szczecina po wyjeździe w 2012 roku było jasne, że na pierwszy ogień idzie nadgryziona Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem. Plan był taki żeby wyruszyć na szlak między 5 a 6. Oczywiście się nie udało i ostatecznie wyszliśmy ze schroniska jakoś po 6:30. W sumie chyba dobrze bo pogoda z rana nie była rewelacyjna: całe niebo zachmurzone. Dobrze, że były to wysokie chmury, które nie zasłaniały widoków. Dojście do momentu, w którym musieliśmy zawrócić rok wcześniej nie sprawiło nam żadnych problemów. Przyczepić się jedynie można do kondycji: niby biegam i jeżdżę na rowerze ale jednak ciągłe piłowanie pod górę to zupełnie inny rodzaj wysiłku. Końcówka szlaku na przełęcz jest prosta technicznie, jedynie osobom mającym lęk wysokości może troszkę podnieść ciśnienie bo w pewnym miejscu jest tam świetna ekspozycja. Przełęcz sama w sobie ciekawa ale po tylu latach prób byłem chyba troszkę rozczarowany;) Widoki na słowacką stronę przednie chociaż początkowo zasłonięte przez chmury. Dodatkowo od Słowacji cholernie wiało, na podejściu nie było tego czuć bo byliśmy obudowani praktycznie z 2, 3 stron. Tu na przestrzale było po prostu zimno i nie pomogły nawet 3 czy 4 warstwy koszulek i golfów termicznych. Po krótkim odpoczynku uświadomiłem resztę ekipy, że to jeszcze nie koniec wyprawy i ruszamy na Czarny Mięguszowiecki Szczyt. Droga na niego jest banalna, dobrze “obkopczykowana” także nie sprawia żadnych trudności. Widoki ze szczytu niesamowite – zwłaszcza na polską stronę: Rysy i Żabia Grań robią wrażenie. Kazalnica z góry też wygląda nieziemsko. Pogoda się poprawiła: wyszło słońce, temperatura też trochę wzrosła zatem po powrocie na przełęcz postanowiliśmy obadać początek drogi po głazach. Przeszliśmy Trawers Westwalewicza – mocna rzecz, podnosi adrenalinę! Chociaż spokojnie można to miejsce wyminąć górą. Dalej droga jest niejasna także nie było sensu ładować się w nieznane, błądzić i ryzykować. Wróciliśmy pod przełęcz i stamtąd weszliśmy na Pośredni Mięguszowiecki Szczyt. Tu była już totalna improwizacja chociaż bez ryzyka i jakiegoś większego kombinowania. Widoki ze szczytu równie ciekawe co z Czarnego. Stamtąd powrót na przełęcz i zejście na dół. W schronisku okazało się, że reszta ekipy załatwiła nam już noclegi – tym razem mieliśmy łóżka w starym schronisku. Plan na jutro – Rysy. Chociaż w mediach już od rana trąbili, że nadchodzi załamanie pogody i lepiej w wyższe partie się nie wybierać.
Dzień 3. Załamanie faktycznie przyszło! W nocy… Padało między 4 a 4:30 i raz zagrzmiało. Strach przed kolejnym załamaniem jednak wygrał z chęcią wejścia na Rysy i odpuściliśmy. Kilka pogorszeń pogody w wyższych partiach już przeżyłem i wtedy przyjemność zamienia się w walkę o jak najszybszy powrót do schroniska:) Terminarz mieliśmy napięty zatem doszliśmy do wniosku, że schodzimy do Zakopanego. Plan na najbliższe dni był taki aby zrobić jak największą część Rohaczy. Uzupełniliśmy zakupy i początkowo chcieliśmy przepakować się w małe plecaki, duże zostawić w przechowali i ruszyć od razu na Słowację. Problem w tym, że normalna komunikacja typu PKP czy busy tam nie kursują… Jedyną opcją było taxi, za przejazd ok 20-25 km kierowca zaśpiewał sobie 150zł zatem doszliśmy do wniosku, że Rohacze ugryziemy od polskiej strony. Władowaliśmy się do busa i ruszyliśmy na Chochołowską. W schronisku czekała na nas niespodzianka – 3 osobowy pokój na 4 osoby. Przepakowaliśmy wszystko do mniejszych plecaków i jednego większego, resztę oddaliśmy do darmowej przechowalni.
Dzień 4. Początkowo myślałem, że uda mi się spacyfikować resztę grupy do szybszego wyjścia ale nie… Na szlak ruszyliśmy dopiero po 7. Przed wyjściem czekała na nas kolejna niespodzianka. Okazało się, że na Chochołowskiej spali również nasi znajomi ze Szczecina. Jaki ten świat jest mały:) Zielony szlak ze schroniska w stronę Wołowca jest cholernie długi i nudny, samo podejście pod koniec monotonne i męczące. Pogoda ponownie wybitna nie była chociaż nie padało i chmury były wysoko. Dopiero na końcu podejścia okazało się, że cel naszej wyprawy jest praktycznie cały ukryty w chmurach. Te rozstąpiły się na szczęście gdy zaczęliśmy zbliżać się do Rohacza Ostrego. Ale najpierw czekał na nas Wołowiec. W około połowie podejścia odchodzi na prawo dzika ścieżka, która pozwala ominąć szczyt i tym samym kilkadziesiąt metrów podchodzenia, z którego i tak za chwilę trzeba schodzić. Rohacz Ostry i Płaczliwy są z literaturze zdecydowanie za mocno demonizowane. Osławiony Koń Rohacki nie jest nawet w połowie tak straszny jak go malują i fotografują. Poza tym nie trzeba iść koniecznie tam gdzie są łańcuchy i można go ominąć trawką po prawej. A jak już jesteśmy w temacie łańcuchów to tych jest dużo… Ale są zdecydowanie inne niż te polskie: cieńsze i dłuższe. Dodatkowo w niektórych miejscach pozakładane zupełnie bez głowy. Na całej trasie do Smutnej Przełęczy jest tylko kilka cięższych kominków. Innych trudności nie odnotowałem. Te “kominkowe” sprowadzały się głównie do tego, że akurat niosłem ten duży plecak i ciężko się manewrowało z nim na plecach. Na odcinku między Rohaczem Płaczliwym a Smutną Przełęczą jest piękny “płaskowyż” pełen kopczyków układanych przez turystów. Dodatkowo w jednym miejscu znajdował się okręg o kilkumetrowej średnicy zbudowany z większych kamieni. Całość miała ok 50-70cm wysokości i wydawała się być doskonałą alternatywą noclegową do najbliższych schronisk;) Na Smutnej Przełęczy byliśmy lekko po 14. Szybko ruszyliśmy w dalszą drogę ale w okolicach Trzech Kop udało mi się przekonać resztę, że do Banówki i później schroniska jest cholernie daleko i nie wyrobimy przed zmrokiem (wyszło na moje, że trzeba było wyruszyć ze schroniska o 5;) Wróciliśmy zatem na przełęcz. Tam trzeba było podjąć decyzję do którego schroniska schodzimy. Przy założeniu, że następnego dnia wracamy przez Grzesia do Polski lepszą opcją było Schronisko na Zwierówce. Ale przed nim czekał na nas okresowy bufet w Tatliakowej Chacie. Całość przypomina mi trochę Morskie Oko. Jest całkiem ciekawy widok, jeziorko i asfaltowa droga dojściowa. W bufecie czekał na nas pierwszy szok – jednak piwo w górach może być tanie! Przyzwyczajeni byliśmy do tej pory do lanego polskiego “sika” w plastiku za 8zł a tu nagle Złoty Bażant w kilku wersjach z butelki za 0,8euro. To jest życie. Po drodze zatem zrobiliśmy sobie jeszcze przystanek w przydrożnym sklepiku i wreszcie dotarliśmy do schroniska. Tu kolejny szok: totalne pustki. Z biegu dostaliśmy 5 osobowy domek na 4 osoby za niecałe 7euro od głowy. Warunki nie powalały ale nie o to tu przecież chodzi;) Jedynym minusem było to, że prysznice znajdowały się w głównym budynku oddalonym od naszego domku o ładnych kilkaset metrów. W stołówce ceny przystępne, jedzenie dobre, piwo nadal tanie, obsługa ogarniała język polski i można było płacić w złotówkach po atrakcyjnym kursie 1euro=4zł – coś im się pomyliło. Pierwszy raz w życiu piłem tam Kofolę – spróbujcie opisać ten smak;)
Dzień 5. Po pobudce i obfitym śniadaniu ruszamy w najkrótszą drogę powrotną na polską stronę czyli przez Grzesia. Początkowa asfaltówka jest nieziemsko nudna. Dopiero po przejściu normalnej drogi w szlak zaczyna się robić ciekawiej. Co nie zmienia faktu, że widoki pojawiają się dopiero pod sam koniec. Wcześniej jest praktycznie sam las. Ciekawie prezentuje się równina przed Grzesiem. Na samym szczycie czekają na nas dzikie tłumy już tam będące jak i jeszcze większa ilość ludzi dopiero ładujących się na górę. Dlatego jako opcja zejściowa posłużył nam stary szlak na Bobrowiecką Przełęcz. Przez lata ścieżka ta zarosła ale nadal da się nią przejść. Tu panuje niczym niezmącony spokój i cisza. Po zejściu z Bobrowieckiej na Chochołowską czekają na nas jeszcze większe stada ludzi. Dodatkowo okazuje się, że śpimy na podłodze a nasze plecaki, które tak fajnie ułożyliśmy w samym rogu magazynku są teraz przykryte kilkoma warstwami innych plecaków:) Po pół godziny przekopywania się, przestawiania i wynoszenia udaje się nam wreszcie dotrzeć do naszych Mammutów, Salew itp itd. Okazuje się też, że spanie w świetlicy na ławce pod kocem termicznym nie jest wcale takie złe jak mogłoby się wydawać;)
Dzień 6. Tak jak do tej pory w sumie nie mogliśmy narzekać na pogodę bo żadnych załamań nie było tak teraz możemy być w pełni usatysfakcjonowani – zrobiło się zdecydowanie cieplej a na niebie nie było ani grama chmury. Przestraszyły nas napływające do schroniska jeszcze większe tłumy i ostatecznie podjęliśmy decyzję, że wracamy na Morskie. Tam też szału pewnie nie będzie ale widoki zdecydowanie lepsze i w końcu uda się wejść na Rysy. Dzień spędziliśmy na transporcie, zakupach i zabawie ze szczeniakami owczarka podhalańskiego w Dolinie Chochołowskiej. Wieczorem meldujemy się na Morskim. Okazuje się, że ponownie mieszkamy w Gazdówce – w tym samym pokoju ale z dodatkowymi lokatorami. Moja ekipa nie chciała następnego dnia “rysować” zatem zgadałem się z resztą współlokatorów. O 6 ruszamy na szlak! Z ciekawostek można dodać, że pobiliśmy życiówkę w drodze na Morskie. Zeszliśmy poniżej 1:25h.
Dzień 7. W końcu udało się wyruszyć o wyznaczonej porze. Pogoda piękna tylko cholernie zimno. Droga na Czarny Staw mija w ekspresowym tempie. Podobnie wygląda jego obejście. Świetnie prezentuje się wielka czapa wiecznej zmarzliny. Z daleka wydaje się być niewielka, z bliska wygląda to tak, że dorosła osoba może spokojnie wejść do jamy między skałami a śniegiem. Podejście znad Czarnego na Bulę pod Rysami jest nieziemsko nudne i po części wyczerpujące bo drałujemy praktycznie cały czas pod górę. W zasadzie akurat tego dnia to podejście nie jest takie złe bo przy większym wysiłku nie czuć tego zimna. Na Buli dłuższa przerwa, zmiana ciuchów mokrych na suche, w których nadal jest cholernie zimno. Kilkanaście minut od Buli zaczyna się robić ciekawie. Pojawiają się pierwsze łańcuchy, które ciągną się praktycznie do samej góry. Część z nich przydatna, dużo w ogóle nie potrzebnych. W wielu miejscach robią się zatory bo ludzie nie wiedzą jak korzystać z ułatwień. Na szczęście jest sucho i kolejki można wyminąć bokiem. Po 4 godzinach z hakiem meldujemy się wreszcie na szczycie. Polski wierzchołek oblepiony ludźmi, nie ma nawet gdzie usiąść. Na szczęście troszkę dalej jest słowacki – praktycznie pusty. Na plus działa fakt, że słońce mocno grzeje i rzeczy schną w ekspresowym tempie. Z każdą minutą na szczyt ładuje się coraz więcej ludzi. Zarówno od polskiej jak i słowackiej strony zatem przez najbliższe parę godzin nie ma sensu schodzić i stać w korkach. Decydujemy się na zejście do Chaty pod Rysami po słowackiej stronie aby zobaczyć schronisko “z innej bajki” i osławiony panoramiczny kibelek. Tak jak wejście na Rysy od polskiej strony może sprawiać trudności i robić wrażenie tak od Słowacji praktycznie do samego szczytu droga jest banalna – na niedzielny spacer dla rodziny z dziećmi. Przynajmniej od schroniska, nie wiem jak to wygląda z dołu do Chaty pod Rysami. Sam budynek wygląda jak baza kosmiczna na Marsie: obity blachą, z “pancernymi” kurtynami na okna, wszędzie gdzie się da są solary i systemy do zbierania deszczówki. Wody ewidentnie brakuje, dojazdu też tutaj nie ma żadnego i to odbija się na cenach. Piwo kosztowało chyba 4 euro, jedzenie też zdecydowanie droższe niż w Tatrach Zachodnich. Po krótkich oględzinach i sesji fotograficznej wracamy na szczyt gdzie leżakujemy jeszcze parę godzin – do momentu aż zluzuje się szlak zejściowy czyli mniej więcej 16:30. Wydawało mi się, że podejście na Rysy męczy. Okazuje się, że jest ono niczym w porównaniu z zejściem. Chyba nie ma lepszego sposobu na zajechanie sobie kolan. I na nic zdają się stabilizatory, opaski elastyczne itp. Kilometr zejścia w pionie to zdecydowanie za dużo dla stawów. Na szczęście w schronisku okazało się, że znów śpimy w Gazdówce i mamy 4 osobowy pokój na naszą piątkę.
Dzień 8. Planów na ostatni dzień było wiele: Zadni Mnich, Hińczowa Przełęcz itp itd. Problem w tym, że reszta ekipy wieczorem poimprezowała i nikomu nie chciało się ruszyć tyłka na szlak. Mi w zasadzie po poprzednim dniu też ale piękna pogoda zachęcała do “chodzonego” zakończenia wyjazdu. Zatem o 9 ruszyłem na Wrota Chałubińskiego. Po kilkunastu minutach miałem już trójkę towarzyszy. Ceprostrada do skrzyżowania jest banalna. Później też nie ma żadnych trudności. Podejście na Wrota z daleka wygląda na męczące i długie, z bliska nie robi już takiego wrażenia, szybko nabiera się wysokości i całość trwa krótko. Odcinek ze schroniska do punktu docelowego zrobiliśmy w czasie o godzinę krótszym niż rozpiska z mapy. Tydzień chodzenia wyrobił w końcu kondycję i szło to na prawdę łatwo;) Z Wrót słowacką stroną ruszyliśmy w stronę Szpiglasowego Wierchu. Od polskiej strony Liptowskie Mury robią wrażenie – praktycznie pionowe kilkusetmetrowe ściany. Od słowackiej strony jest zdecydowanie bardziej przyjaźnie: pełno trawek, wyraźna ścieżka i pełno kopczyków. Chociaż są i momenty, w których można zgubić ścieżkę. Wydaje mi się, że w drugą stronę pod tym względem jest chyba zdecydowanie łatwiej. Co by nie było – trasa piękna: cisza, spokój, widoki przednie. Humor mógł dopiero zepsuć Szpiglasowy Wierch oblepiony ludźmi jak i dzikie tłumy dopiero na niego idące. Szczyt sam w sobie rewelacji nie robi ale i tak go lubię. Byłem na nim 3 razy i z pewnością jeszcze nie raz na niego wrócę bo widoki są z niego niesamowite. Na zejściu dają o sobie znać kolana zajechane dzień wcześniej ale jakoś udaje się dojść do schroniska gdzie po krótkim ogarnięciu się i spakowaniu pora była aby wyruszać do Zakopanego na pociąg powrotny do Szczecina.
Podsumowanie. W Tatry jeżdżę od ładnych paru lat. Ten wyjazd był jak do tej pory najlepszy. Praktycznie większość założeń udało się zrealizować(echh gdyby tylko udało się dokończyć Rohacze….:), pogoda też była bardzo dobra. Wyjazd był w tym tygodniu, w którym wypada święto maryjne i w związku z tym można sobie zrobić dłuższy weekend. Baliśmy się, że przełoży się to na dzikie tłumy. Faktycznie trochę ludzi było ale porozkładało się to po wszystkich szlakach i to głównie nie po tych, na których byliśmy my;) Noclegowo też wypadło to dobrze. Na tyle noclegów tylko jedna noc na ławce? Żyć nie umierać. Oby w tym roku było podobnie;)
Jakoś zawsze wolałam Bieszczady, nie wiem skąd ta miłość akurat do nich. Skaliste góry nie mają dla mnie takiego uroku jak zielone w Biesach. Lubię chodzić w cieniu a nie jak w kark grzeje mi słońce, ale może kiedyś w końcu zdecyduję się zmienić miejsce wypadów majówkowych 😀