Wiele osób uważa Deftones za typowego przedstawiciela nu-metalu. Ja nigdy nie stawiałem ich twórczości obok takiego Korna, Godsmacka albo innego Limp Bizkit. Zespół nie zamyka się w schematach, czerpie z różnych gatunków, ma o wiele więcej do zaoferowania od wyżej wymienionych kapel a i Chino Moreno jest nietypowym wokalistą, który czasem irytuje (szczególnie gdy ogląda się niektóre z jego wyczynów koncertowych – sławny “Passenger” bez Keenana) ale częściej wzbudza zaciekawienie. Chociażby na Adrenaline, już na starcie w “Bored” gdzie śpiewa jakby na prawdę był znudzony – coś w klimatach Kazika na Poligono Industrial tylko, że 100 razy lepiej i z takim zamierzeniem a nie bo tak akurat wyszło:) Przeskok do tracka nr 4 i już mamy Chino wydzierającego się, wędrujemy na koniec do “Fireal” i mamy świetne połączenie jednego z drugim. Pod względem muzycznym płyta również jest zróżnicowana. Od niezłego kopa w “Nosebleed” po momenty spokojniejsze w “Bored” czy “Lifter”. Nie zmienia to jednak faktu, że adrenalinowy nacisk jest skierowany na “ciężko”. Nie ma tutaj monotonii, utwory są zróżnicowanie, charakterystyczne. Po kilku przesłuchaniach wiadomo który jest który i nie ma takiego problemu zlewania się w jedną całość jak to ma miejsce np. z niektórymi płytami Korna. Pojawia się natomiast problem z wybraniem najlepszych kawałków więc nawet nie będę próbował bo uwielbiam ten album od pierwszej do ostatniej sekundy. Ze szczególnym uwzględnieniem hidden tracka “Fist” – niesamowity, emocjonalny utwór, piękne zakończenie świetnej płyty. Adrenaline stawiam na równi z Diamond Eyes i oczko wyżej od White Pony, który mimo swego geniuszu ma słabsze momenty.
Moja ocena -> 10/10