W piątek świat oficjalnie pożegnał świetnego tekściarza i genialnego wokalistę. O tym jak wielką stratę ponieśliśmy najlepiej mogą świadczyć wszystkie hołdy oddawane przez innych artystów. Każdy z nich w brutalny sposób pokazywał, że Cornell był jedyny i niepowtarzalny i lukę po nim cholernie ciężko będzie zapełnić.
Nie ma sensu rozwodzić się nad tym co tak na prawdę się stało i jak do tego doszło bo nigdy się tego nie dowiemy i nigdy też tego nie zrozumiemy.
Muzyka różnych odsłon Cornella towarzyszy mi od ponad 20 lat. Najpierw był Soundgarden, później Temple Of The Dog, Audioslave i dyskografia solowa. Od początku poznawania sceny grunge’owej to właśnie jego uznawałem za najwybitniejszego jej przedstawiciela i to nie tylko ze względu na świetny wokal ale umiejętność twórczą, dzięki której wraz z kolegami Chris wybijał się ponad grunge’owe ramy. I chociaż w ostatnich latach nasze drogi lekko się rozjechały i uznałem nawet “King Animal” za niepotrzebny powrót to prawda jest taka, że każda informacja, zapowiedź nadchodzącej płyty wywoływała szybsze bicie serca i radość. Od dłuższego czasu systematycznie wracam do “King Animal”. Wracam nawet do “Scream”, za którego Cornella chciano swego czasu zlinczować. Moim zdaniem po części niesłusznie bo ten album ma potencjał i na żywo – bez elektronicznego plastiku prezentował się na prawdę fajnie.
Zazwyczaj informacje o śmierci artystów w ogóle mnie ruszają. W tym przypadku było inaczej. Te ponad 20 lat muzycznej przygody sprawiło, że odebrałem to jak odejście dobrego kolegi, po którym lukę ciężko będzie wypełnić. Dobrze, że pozostała muzyka, której nikt nam nie zabierze. Say hello 2 heaven!