Nazwa Blood Incantation przewija się w moim muzycznym życiu praktycznie od premiery “Starspawn”, która miała miejsce 8 lat temu. Zwrotem kluczowym jest tutaj “przewija się” ponieważ nigdy nie miałem większej potrzeby zgłębiania twórczości Amerykanów z Denver, nawet gdy bardzo dużego zamieszania na metalowej scenie narobił wydany w 2019 roku “Hidden History of the Human Race”, który praktycznie zmiótł konkurencję ze sceny z etykietą “death”.
Podobnie sytuacja miała wyglądać w przypadku “Absolute Elsewhere”. Jednak szum, którego narobił ten album, zanim się jeszcze w ogóle ukazał, sprawił, że chyba tylko metalowi ignoranci na własne uszy nie sprawdzili czy nie mamy do czynienia z popularnym “wiele hałasu o nic”.
Szum ten, i to intensywny, pojawił się już w ostatnim tygodniu września kiedy to Blood Incantation wypuścili pierwszy spoiler nadchodzącego albumu w postaci utworu “The Stargate”. Sytuacja z nim jest o tyle śmieszna, że utwór ten składa się z trzech części (tabletów) i całość trwa łącznie ponad 20 minut czyli prawie połowę tego co zespół stworzył na potrzeby “Absolute Elsewhere”.
Pierwsza część “The Stargate” rozpoczyna się bardzo niespokojnym, nerwowym intro, które po kilkudziesięciu sekundach przechodzi w klasyczny death metal ze sporą ilością ekwilibrystycznych fragmentów gitarowych. Utwór nagle przełamuje się w granie z lat 70tych z naleciałościami progresywnymi i kraut/space rockowymi. Przyznam szczerze, że połączenie to może nie tyle szokuje co intryguje.
Druga część trylogii to głównie progresywna elektronika/ambient czy tak zwana “Berlin school” wyraźnie ocierająca się o twórczość Tangerine Dream. Skojarzenia te nie są chybione ponieważ w utworze swój gościnny udział miał Thorsten Quaeschning. Utwór wybucha dopiero pod sam koniec i to dosłownie na kilkadziesiąt sekund formując grunt pod ostatnią część trylogii.
Tutaj ciężaru jest najwięcej ale między kolejnymi jego dawkami znajduje się i tak sporo przestrzeni na eksperymenty i inne gatunki. I w zasadzie “The Stargate” jako całość zostawił mi spory mętlik w głowie, który tylko powiększył się za sprawą “The Message” czyli drugi trzyczęściowy utwór tworzący “Absolute Elsewhere”.
Tu skojarzeń z innymi zespołami miałem jeszcze więcej. Początek pierwszej części to późniejsze lata twórczości Mastodon, Fragmenty oparte typowo o death metal to momentami Incantation lub Immolation.
Gdy w drugiej części trylogii zespół przechodzi w spokojny fragment to usłyszymy tu ducha nie tyle nawet Pink Floyd czy Eloy tylko legendy space rocka czyli Hawkwind. Ta zmiana szokuje i sprawia, że zaczynamy się zastanawiać czy przypadkiem ktoś nie podmienił nam płyty w odtwarzaczu. Ostatnia część trylogii z pewnością sprawi, że cieplej na sercu zrobi się fanom polskiej sceny death/black. W drugiej części utworu instrumentalnie czuć tu Furię i klimat “Ogromnej Nocy” czy “Grzej”. Kilka minut wcześniej bez problemu odnajdziemy tu Opeth.
Jak widać “Absolute Elsewhere” budzi dziesiątki skojarzeń – prawdopodobnie każdy z nas odnajdzie tutaj inne. I to jest zarówno największym plusem ale tez i minusem tego wydawnictwa. Bo z jednej strony zespołowi udało się stworzyć bardzo ciekawe połączenie death metalu z progresywnym rockiem z naleciałościami space/kraut, które ma wiele nieoczywistych przejść i zmian tempa. Z drugiej jednak praktycznie wszystko to już wcześniej słyszeliśmy i to często w zdecydowanie lepszej jakości ponieważ tak jak nie ma do czego przyczepić się przy delikatniejszych fragmentach tak te deathowe nie są najwyższej próby i łapią się raczej do tej średniej półki.
“Absolute Elsewhere” robi wrażenie nieoczywistym połączeniem kilku gatunków muzycznych. Intryguje to przy pierwszym, piątym czy dziesiątym przesłuchaniu. Pytanie na ile ta hybryda przeżyje próbę czasu i będzie atrakcyjna dla słuchacza po 30 przesłuchaniach czy 5 latach od premiery albumu. W tym momencie trudno stwierdzić. Cieszmy się zatem “tu i teraz” zanim entuzjazm ze słuchania “Absolute Elsewhere” nie opadnie.