Nie wiem jak ugryźć ten album. Z jednej strony jest lepiej niż na The Burning Red i Superchargerze ale słabiej niż na pozostałych ich wydawnictwach. Lecimy po kolei: “I Am Hell” – “klasztorny” wstęp, po tym mocne wejście, dalej szybka, ostra jazda, jest dobrze…. do momentu kiedy wokalnie Flynn dostaje wsparcie. Tylko po co? “Be Still And Know” – w sumie żadnych zastrzeżeń, fajna dynamiczna solówka w klimatach The Blackening. “Locust” – wokalnie mocny, muzycznie jakiś taki wygładzony w porównaniu z np. poprzednikiem. I dodatkowo te solówki. Takie pitu pitu nadające się na płytę Porcupine Tree (pierwsza) czy Megadeth (druga). “This Is The End” – całkiem fajny utwór ale trochę zajeżdża tu czasami Superchargera, no i kolejne niepotrzebne wokale dodatkowe. “Darkness Within” – kolejny kawałek w klimatach dwóch najsłabszych płyt. Czytaj dalej Machine Head – Unto The Locust
Wszystkie wpisy, których autorem jest rolu
U2 – The Unforgettable Fire
Dawno, dawno temu, kiedy to Bono nie czuł jeszcze misji i nie chciał zbawić całego świata, U2 nagrało piękną płytę. Moją ulubioną obok War. The Unforgettable Fire nie jest “skażone” taką przebojowością i popularnością jak Joshua i Achtung. Nie oznacza to wcale, że nie ma tutaj “hitów”. Już jako drugi na płycie jest Pride – jeden z najbardziej znanych utworów grupy. Reszta na wszelkiego rodzaju greatest hitsach itp. schodzi raczej na dalszy plan lub jest w ogóle pomijana. A przecież są tutaj inne genialne kawałki jak np. tytułowy z pięknym wstępem (oraz rozwinięciem i zakończeniem:). Utwór ten jest moim zdaniem jednym z najlepszych w całej twórczości U2. Szkoda, że jest tak niedoceniany. Kolejny? Proszę bardzo -“Bad”. Ponad 6 minut budowania napięcia, zero schematu, 100% geniuszu(spokojnie bije na głowę późniejsze przeboje grupy). Czytaj dalej U2 – The Unforgettable Fire
Killing Joke – Absolute Dissent
Pytanie za 100 punktów: kiedy ostatnio Killing Joke wydał słabszy album? W 1986? No góra w 1988. Absolute Dissent nic nie zmienia – nadal po gorsze nagrania trzeba sięgać do połowy lat 80-tych. Nawet nie tyle gorsze co inne. Na “Brighter Than Than A Thousand Suns” i “Outside The Gate” zespół pobłądził w poszukiwaniu czegoś innego, no i wyszło im to średnio:) Chociaż od czasu do czasu lubię posłuchać tych albumów. Wracając do Absolute Dissent – album jest o wiele łatwiej przyswajalny niż jego poprzednik czyli “Hosannas…”. AD bliżej do Killing Joke z 2003 chociaż też nie do końca. Mamy tu trochę industrialu jak np. utwór tytułowy, chyba najlepszy na płycie Great Cull, This World’s Hell, Depthcharge(zalatuje czasami Pandemonium i utworem Whiteout) czy Endgame. Czytaj dalej Killing Joke – Absolute Dissent
Alice In Chains – Jar Of Flies
Z reguły nie lubię EPek. Ni to album, ni to singiel (których też nie lubię:), krótkie to zazwyczaj, nie zdąży się jeszcze dobrze rozkręcić a tu już koniec. Jednak Jar Of Flies mam u siebie na półce. Dlaczego? Wystarczy jedno przesłuchanie by zakochać się w tych 30 minutach muzyki. Utwory z EPki momentami przypominają klimatem Mad Season. Takie “Rotten Apple”, “I Stay Away” czy “Swing On This” spokojnie mogłyby się znaleźć na “Above” i wybitnie by od reszty klimatem nie odstawały. Do tego dochodzą cudowny, spokojny “Nutshell” i dynamiczny “No Excuses” – 2 najbardziej znane utwory z wydawnictwa. Stylistycznie wszystkie kawałki odbiegają od twórczości Alice In Chains znanej z regularnych albumów. Czytaj dalej Alice In Chains – Jar Of Flies
Temple Of The Dog
W 1990 roku po przedawkowaniu zmarł Andy Wood – wokalista Mother Love Bone. Z jednej strony – tragiczne wydarzenie. Z drugiej – gdyby nie ono to prawdopodobnie nigdy byśmy nie usłyszeli tego grunge’owego/rockowego arcydzieła. “Bezrobotni” po stracie wokalisty Ament i Gossard połączyli siły z Cornellem( przyjacielem Wooda), Cameronem, McCreadym i mało jeszcze znanym Vedderem i nagrali genialny album. Muzycznie jest tu różnorodnie: momentami ostrzej(Pushin Forward Back), czasem spokojniej(Times Of Trouble), a nawet balladowo(Call Me A Dog). Do tego dochodzi Cornell – moim zdaniem jeden z najlepszych wokali rockowych. W tamtym czasie Chris wiedział jak dobrze wykorzystać swój głos(dopiero po kilkunastu latach coś mu się poprzestawiało i nagrał gniota z Timbalandem…). Czytaj dalej Temple Of The Dog
Mad Season – Above
„Wake up young man, it’s time to wake up” – od tych słów zaczyna się album jednej z dwóch grunge’owych supergrup. Grunge’owych ale efekt końcowy pracy muzyków ciężko jednoznacznie przypisać do tego nurtu. Członkowie Pearl Jam, Alice In Chains i Screaming Trees stworzyli dzieło ponadgatunkowe. Oczywiście nie zapomnieli o korzeniach ale dołączyli do nich między innymi rock alternatywny, klasyczny, hard rock a nawet elementy, które można podciągnąć pod blues i jazz. Z formacji wyjściowych do panującego tu klimatu najbardziej zbliżyła się ekipa AIC na Jar Of Flies. Above rozpoczyna się pięknym, najbardziej rozbudowanym na płycie utworem „Wake Up” – z początku spokojnym, później nabierającym lekkiego pazura. Duże pole do popisu ma tutaj Staley. Na samym starcie zespół bardzo wysoko zawiesił sobie poprzeczkę, której nie strąca aż do końca – album zamyka równie genialny „All Alone” Czytaj dalej Mad Season – Above
Killing Joke (1980)
Ostatnio zastanawiałem się jak poznałem Killing Joke. Dokładnie nie pamiętam ale obstawiam, że przez cover “The Wait” w wykonaniu kapeli wiadomo jakiej:) Na pewno był rok 2003, jakoś krótko po premierze ich albumu bo w internecie krążyły nowe utwory np. Asteroid czy Impact. No ale wracając do debiutu to trzeba przyznać, że kapela już na starcie ustawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Są tutaj genialne The Wait, Requiem, Wardance, ale zaraz. Po co ja je tutaj wymieniam. Praktycznie wszystkie utwory są świetne. Od reszty odstają może trochę S.O.36 i Tomorrow’s World(przez to, że są dłuższe i wolniejsze) ale one też mają swój klimat i po kilku przesłuchaniach zrównują się poziomem z resztą. Grupa od początku prezentuje swój oryginalny styl z charakterystycznymi gitarami i wokalem także od razu wiadomo kogo słuchamy. Czytaj dalej Killing Joke (1980)
Overkill – Ironbound
W zeszłym roku nasz kraj odwiedziła wielka czwórka thrashu. Ale czy to na pewno jest czołówka kapel thrashowych dzisiejszych czasów czy może lecą na opinii wyrobionej dawno temu? Metallica pogubiła się po wydaniu “…and justice…”. Slayera nigdy nie lubiłem. Anthrax moim zdaniem znalazł się w czołówce lekko na wyrost. Z Megadeth bywa różnie, trafił im się gniot taki jak “Risk” ale na ostatnich albumach mają tendencję zwyżkową z (chyba) apogeum na świetnym “Endgame”. Jaki z tego morał? Trzeba sprawdzić kapele z “mniejszej czwórki”:) Na pierwszy ogień poszedł Overkill z ich najnowszym dzieckiem – “Ironbound”. Krążek wylądował w odtwarzaczu, wcisnąłem PLAY i cofnąłem się w czasie… Czytaj dalej Overkill – Ironbound
Łona i Webber – Cztery i Pół
Nie lubię polskiego rapu. Uważam, że najlepsze lata tego gatunku muzyki odpłynęły bezpowrotnie dobrych parę lat temu. Nie powstaną już raczej nowe “Światła Miasta” czy “Efekt” – albumy przedstawiające jakąś wartość i przekaz. A to co można dziś usłyszeć w radio, tv czy z komórek młodzieży na mieście reprezentuje w większości poziom rynsztokowy. Na szczęście są jeszcze tacy ludzie jak Eldo i nie mogę tu nie wspomnieć o duecie z mojego miasta – Łonie i Webberze. Ich wydawnictwa wciągam w ciemno. Wiem, że nigdy się nie zawiodę. Łona z Webberem płyt wydają bardzo mało, ale za to jak już coś wypuszczą to na światowym poziomie. Webber robi dobrą muzykę, Łona ma niesamowity dar do obserwowania naszej polskiej rzeczywistości i opisywania jej w specyficzny, często humorystyczny sposób (w wypadku tego albumu patrz np. “Święty Spokój”). Czytaj dalej Łona i Webber – Cztery i Pół
Eddie Vedder – Into The Wild
Zasadniczo nie lubię soundtracków. Większość świetnie współgra z filmami, ale osobno już tak kolorowo nie jest. W wypadku tego albumu ów problem nie występuje:) Bardzo lubię Pearl Jam i głos Veddera. Po Into The Wild sięgnąłem od razu po premierze, film obejrzałem kilka miesięcy później (swoją drogą kto to spolszczył na Wszystko Za Życie?!). Po kilku latach rzeźbienia tego albumu nadal widzę w nim tylko jeden minus – czas trwania. Reszta to same “ochy” i “achy”. Niby jest to proste granie, nic odkrywczego tutaj nie ma, ale jak świetnie się tego słucha. Dużo daje też obejrzenie filmu, pięknego na swój sposób. Główny bohater udowadnia, że można przeżyć swe życie inaczej niż jako trybik w systemie (oczywiście bez zakończenia). Czytaj dalej Eddie Vedder – Into The Wild