Ciekawe czy Eddie Vedder pogodził się już z tym, że każde jego solowe wydawnictwo będzie porównywane do albumu nagranego na potrzeby „Into The Wild”. I niezależnie ile by tych albumów nie było i jakiego poziomu by one nie prezentowały to i tak odniesieniem będzie ścieżka dźwiękowa do filmu z 2007 roku. W przypadku wokalisty Pearl Jam sytuacja jest o tyle łatwa, że po swoim „opus magnum” nagrał tylko „Ukulele Songs”, który raczej nie sprostał ogromnym oczekiwaniom słuchaczy, w sumie trochę niesłusznie bo to całkiem przyjemny album. „Earthling” ukazuje się 11 lat później. Czy w tym czasie artyście udało się napisać materiał, który udźwignie oczekiwania słuchaczy?
Do tej pory ukazały się 3 utwory promujące album. Dwa z nich miały premierę jeszcze w zeszłym roku, trzeci ukazał się już po wydaniu „Earthling”. „Long Way” ukazuje Veddera w bardzo delikatnej, wręcz soft rockowej wersji. Brzmi to bardzo przyjemnie ale raczej nie zostaje na długo w głowie.
Podobnie sytuacja przedstawia się w przypadku „The Haves”, w którym pojawiają się klawisze a całość ma lekko balladowy wydźwięk i momentami ociera się o twórczość macierzystej kapeli. Utworu słucha się z zainteresowaniem ale nie ma co ukrywać – nie jest to coś co chciałoby się zapętlić np. na godzinę.
Już po premierze „Earthling” ukazał się „Brother The Cloud”, który w końcu prezentuje żywszą odsłonę artysty. Chociaż sam początek tego nie zapowiada. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach utwór nabiera rockowego pazura i w tym momencie można by go było bez problemu podciągnąć pod twórczość Pearl Jam.
Utwory promujące „Earthling” w żaden sposób nie pomogły w zbudowaniu obrazu tego co czekać nas będzie na płycie. Każdy z nich jest „z innej parafii” i mógł świetnie wstrzelić się w gusta jednej grupy odbiorców i jednocześnie nie trafić w ogóle do drugiej. Jedno co można było wywnioskować to to, że nie będziemy mieli do czynienia z monolitem tylko raczej zbiorem utworów pokazujących różne oblicza artysty.
I faktycznie tak jest – „Earthling” przynosi niespełna 50 minut muzyki podzielonej na 13 utworów, którym w internetowych recenzjach podczepiono etykietę „dad rocka”. Jest w tym sporo racji jednak nie traktowałbym tego jako zarzut ponieważ Vedder gra tę swoją tatusiną muzykę w bardzo subtelny sposób, do którego ciężko się przyczepić. Na krążku znajdziemy sporo delikatnych i spokojnych momentów ale też i takich pokazujących, że Eddie nie zapomniał o korzeniach.
Hard rockowy „Good And Evil” bez problemu mógłby się znaleźć na którymś z albumów Pearl Jam. Podobnie sprawa ma się w przypadku „Rose Of Jericho”. Stylistyką zaskakuje „Picture” z gościnnym udziałem Eltona Johna. Podobnie zaskakuje bardzo dynamiczny „Try”, w którym wykorzystano harmonijkę ustną. I może faktycznie jest to kiczowate ale jednak wpada w ucho i sprawia, że do utworu chce się wracać.
Tak samo sytuacja wygląda w przypadku otwierającego album „Invincible”, który jest na tyle chwytliwy i charakterystyczny, że zapamiętuje się go już przy pierwszym przesłuchaniu. Ze sporą częścią pozostałych utworów niestety tak nie jest. W czasie odtwarzania „Earthling” jako całości słucha się ich bardzo przyjemnie ale raczej nie ma się potrzeby aby wrócić do konkretnego utworu i skupić się tylko na nim.
Jednak ponownie nie traktowałbym tego jako zarzut ponieważ Vedderowi udało się utworzyć nad krążkiem wyjątkową atmosferę: bardzo ciepłą, wręcz rodzinną – taką, w której chce się brać udział. Podobna aura otacza muzykę Marka Knopflera i w obu przypadkach sprawia, że nie czujemy się słuchaczami artysty światowego formatu tylko kogoś nam bliskiego.
Atmosfera ta robi tutaj całą robotę i sprawia, że odbiorca przymyka oko na to, że „Earthling” jest bardzo asekuracyjny i w zasadzie nie wnosi niczego nowego do portfolio artysty. Aura przykrywa tu większość niedoskonałości i sprawia, że albumu chce się słuchać i do niego wracać, nawet mimo tego, że od poziomu „Into The Wild” dzieli go bardzo wiele.