Nie przepadam za soundtrackami – zazwyczaj idealnie komponują się z obrazem, jednak bez niego wiele tracą. I nie mówię tu oczywiście o takich ścieżkach, które do swoich filmów dobierał np. Quentin Tarantino czy też o tych, które Eddie Vedder stworzył do „Into The Wild”, a o klasykach w stylu Vangelisa czy Johna Williamsa. Jest jednak album, który wyłamuje się z mojego schematu. Po części jest to z pewnością spowodowane tym, że zwyczajnie nie jest to soundtrack, chociaż tak brzmi. Jednak główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest to, że jest to po prostu bardzo dobry materiał.
Chodzi tu oczywiście o „Ducha Gór” Vageta, który zabiera słuchacza w podróż do fantastycznego świata, który może przypominać ten widoczny na okładce wydawnictwa. Świat ten zbudowany jest na słowiańskich, pogańskich filarach z elementami nordyckimi. Jest on wyjątkowo bogaty i wielowarstwowy. Słuchając „Ducha Gór” trudno uwierzyć w to, że stoi za nim tylko jedna osoba. Chociaż do podobnych przedsięwzięć nagrywanych z równym rozmachem przyzwyczaił nas chociażby Kuba Ziołek w ramach projektu „Stara Rzeka”.
Różnica pomiędzy artystami jest taka, że u Vageta nie usłyszymy żywych instrumentów. Całość oparta została o syntezatory i sample. Momentami ciężko w to uwierzyć, ponieważ pojawiają się tu chórki a nawet plemienne okrzyki. Całość nagrana jest z dużym rozmachem i co istotne – mimo takiego sposobu nagrywania brzmi wyjątkowo prawdziwie i żywo.
„Duch Gór” to lekko ponad 33 minuty muzyki zamkniętej w 7 opowieści, które mimo swojej odrębności stanowią jedną spójną całość. Dlatego warto tego wydawnictwa słuchać w całości, a nie na wyrywki. Wtedy te 33 minuty dadzą nam najwięcej. Spędzenie tej lekko ponad półgodziny z Vagetem nie jest praktycznie żadnym wyzwaniem, ponieważ album wciąga praktycznie od samego początku mrocznego i enigmatycznego „Forbidden Kingdom”.
Utwór tytułowy brzmi jak zagubiony fragment ostatniego wydawnictwa Lunatic Soul. Z kolei przepiękny „Tears Of Seven Water Nymphs” przenosi słuchacza szkockie klify w czasach średniowiecza, by tam wypatrywał nadlatującego smoka lub innego fantastycznego stworzenia. Słuchając „Sudety” uczestniczymy w pogańskim rytuale gdzieś w środku leśnej głuszy. „The Wild Hunter” przez swoje 5 minut trwania buduje napięcie zwiastując nadejście jakiegoś istotnego wydarzenia.
Wydarzeniem tym i jednocześnie punktem kulminacyjnym jest zamykający album „Wrath”, w którym również bierzemy udział w pogańskim święcie. Po jego ostatnich dźwiękach możemy być jedynie w szoku, że wydawnictwo tak hermetyczne i zawierające muzykę wyjątkowo niepopularną, potrafi jednocześnie tak wyjątkowo wciągnąć. Vagetowi prawdopodobnie nie uda się uzyskać popularności na jaką zasługuje, ale osoby, którym w jakiś sposób uda się dotrzeć do „Ducha Gór” z pewnością będą zadowoleni ponieważ jest to bardzo dobry i na swój sposób wyjątkowy materiał.