Rok 2020 był bez wątpienia wyjątkowy dla każdego z nas. Szkoda tylko, że w negatywnym tego słowa znaczeniu. Tysiące odwołanych imprez, koncertów, festiwali. Przesunięte premiery albumów, upadki wydawnictw. To tylko wierzchołek góry lodowej i to tylko tej opartej o branżę muzyczną. Jednak mimo bardzo niesprzyjających warunków ten rok przyniósł sporo wydawnictw, które w pozytywny sposób będą kojarzyć się z pandemicznym czasem. Zatem czas na słów kilka o nich. Kolejność poza rozdziałem Polska/reszta Świata jest zupełnie przypadkowa;)
Łona i Webber – Śpiewnik Domowy
Przyznam szczerze, że po 4 latach od premiery „Nawiasem Mówiąc” liczyłem na pełnoprawny album. Zamiast niego mamy niespełna 30-minutową EPkę, która tylko podkręca apetyt na LP, który kiedyś w końcu będzie musiał się ukazać. „Śpiewnik Domowy” gra praktycznie na każdej płaszczyźnie. Zacznijmy od warstwy fizycznej: okładki pokrytej materiałem, tekstami wszystkich utworów, dodatkowego krążka z wersjami instrumentalnymi utworów. W ich przypadku Webber stanął na wyżynach swoich umiejętności i stworzył podkłady, których naprawdę chce się słuchać – nawet bez głosu Łony. A ten również znajduje się w (jak zwykle) wysokiej formie pilnie obserwując a następnie trafnie komentując otaczającą nas rzeczywistość.
Lunatic Soul – Through Shaded Woods
Pierwszy kontakt z „Through Shaded Woods” nie był specjalnie udany stwarzając wrażenie bycia zagubionym soundtrackiem do „Robina z Sherwood” lub „Wiedźmina”. Jednak wystarczyło kilka przesłuchań by uzmysłowić sobie, że Mariusz Duda w tym projekcie opuścił strefę komfortu i udał się na zupełnie nieznane wody. Dzięki temu otrzymaliśmy album zupełnie inny od dotychczasowej twórczości nie tylko Lunatic Soul ale i innych projektów, w których udziela się artysta. A te wiedźmińskie skojarzenia nie są wymysłem o czym może świadczyć teledysk promujący wydawnictwo. Mimo wyraźnego obrania kursu w inne rejony muzyczne na „Through Shaded Woods” bez problemu odnajdziemy fragmenty, które chwytały za serce na poprzednich albumach czego dowodem może być chociażby „The Fountain”.
Po mało wyraźnym i średnio zapadającym w pamięć „Gore”, nowy album mógł być przełamaniem lub potwierdzeniem tego, że ekipa z Sacramento powoli się wypala. Na szczęście „Ohms” jest dowodem na pierwszy wariant. Zespół odszedł tu od eksperymentów brzmieniowych kierujących ich muzykę w stronę Crosses i postawił na sprawdzoną formułę z wcześniejszych albumów. „Ohms” stylistycznie można umieścić gdzieś na przełomie wieków pomiędzy „Around The Fur”, „White Pony” i „Deftones”. „Ohms” nie jest w żaden sposób innowacyjny czy przełomowy. Ale nie o to chodzi. Wrażenie robi tu jakość napisanego materiału. Bardzo dużo momentów zapada w pamięć już przy pierwszym przesłuchaniu a całość jest niesamowicie równa – bez żadnych chwilowych spadków formy.
The Ocean – Phanerozoic II: Mesozoic / Cenozoic
Już w listopadzie 2018 roku – po wydaniu pierwszej części duetu było wiadomo, że jest na co czekać. Tylko dlaczego prawie 2 lata? „Phanerozoic II” jest pierwszym albumem, w przypadku którego wziąłem udział w online’owym premierowym odsłuchu na kanale YouTube. W pewnym momencie w wydarzeniu brało udział sporo ponad 1000 osób, które na bieżąco komentowały swoje przeżycia. Nie przewinął się tam żaden negatywny komentarz. I nic dziwnego. Niemcy po raz 8 zabierają słuchaczy w niesamowicie interesującą muzyczną podróż przez wypracowaną przez siebie do perfekcji hybrydę gatunkową. Pytanie tylko co następne? Przebrnęliśmy już przez historię świata oraz różne poglądy związane z jego istnieniem, zanurkowaliśmy w głębiny oceanu. Teraz czeka nas lot w kosmos?:)
Drastyczna rotacja w składzie wyszła Sodomowi na dobre czego efektem jest nagranie najlepszego albumu od czasów pełnoletniego już „M-16”. Praktycznie od pierwszych dźwięków „Genesis XIX” słychać z jakim zespołem mamy do czynienia jednak Niemcom udało się tknąć w nowy materiał olbrzymią dawkę świeżości połączonej z ciężarem i brutalnością. Dodatkowo wrażenie robi jakość stworzonego materiału , na „Genesis XIX” nie spotkamy się z mieliznami i przynudzaniem jakie zdarzało się zespołowi na poprzednich albumach. Nowym albumem Sodom udowodnił, że po 40 latach na scenie nadal można mieć wiele do powiedzenia.
Warbringer – Weapons Of Tomorrow
Na “Weapons Of Tomorrow” Amerykanie po raz kolejny udowadniają, że powolne odchodzenie „starej gwardii” na emeryturę wcale nie doprowadzi do upadku thrashu. Co więcej – wprowadzi do gatunku wyraźny powiew świeżości a taki „Firepower Kills” można spokojnie umieścić w czubie tabeli najlepszych thrashowych utworów kończącego się roku. „Weapons Of Tomorrow” może ucieszyć fanów jeszcze jednym faktem – jest to 6 album w dorobku Warbringera i jednocześnie 6 nagrany na bardzo wysokim poziomie. Jeśli na przestrzeni ponad 15 lat istnienia Amerykanom nie przytrafiła się żadna wydawnicza wpadka to możemy być raczej spokojni o przyszłość.
Na „Omens” Amerykanie jeszcze wyraźniej odeszli od grania stonerowego na rzecz rocka progresywnego i psychodelicznego. Dodatkowo wyraźnej zmianie uległ wokal, który spotkał się z największą ilością zarzutów ze strony fanów. Faktycznie – na początku może on rozpraszać i odciągać uwagę od muzyki. Jednak gdy słuchacz oswoi się z nim to bez problemu odkryje, że „Omens” jest po prostu świetnym albumem gitarowym z wieloma pięknymi elementami. Pięknymi na tyle, że trudno uwierzyć w to, że najkrótszy utwór na płycie ma prawie 9,5 minuty. „Omens” można potraktować jako idealny soundtrack do hamakowego dnia gdzieś w cieniu nad jeziorem.
Gdyby “Murder Of Crows” puścić osobom nieświadomym ale znającym thrashowe realia to prawdopodobnie chociaż raz usłyszelibyśmy pytanie „W Slayerze nie śpiewa już Araya?”. Chilijczycy z Nuclear w piękny sposób kontynuują dziedzictwo emerytowanych już Amerykanów a ich najnowszy album można umieścić gdzieś pomiędzy „Reign In Blood” i „Seasons In The Abyss”. Najdłuższy album w dotychczasowej twórczości zespołu przynosi ponad 40 minut rasowego thrashu nie biorącego jeńców: jest tu ciężko, brutalnie, chaotycznie. Dla fanów Slayera pozycja obowiązkowa.
Napalm Death – Throes of Joy in the Jaws of Defeatism
Nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek byłem fanem Brytyjczyków. Jednak ich najnowszy album sprawił, że po raz kolejny spróbowałem podejść do ich twórczości. I muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Przez prawie 40 lat istnienia Napalm Death zaciekle trzyma się grindcore’owej niszy, w której czuje się na tyle dobrze, ze albumów studyjnych nazbierało się w sumie 16. Ten najnowszy można uznać za idealne podsumowanie kończącego się roku, który dał mieszkańcom naszej planety strzała w pysk podobnego do tego jaki słuchaczom daje „Throes of Joy in the Jaws of Defeatism”. Wersja Deluxe wydawnictwa zawiera ponad 55 minut muzyki, które przy etykiecie „grindcore” mogą się wydawać nie do przejścia. Jednak pośród gatunkowych standardów znalazło się tu miejsce dla zwolnień i kilku eksperymentów, które sprawiają, że przez nowy album bez większych problemów powinni przebrnąć nie tylko grindcore’owi ortodoksi.
Oranssi Pazuzu – Mestarin Kynsi
Nie jestem w stanie podać przykładu innego albumu, który w tak wyraźny sposób wywoływałby u słuchacza niepokój a nawet lęk. Finowie nagrali album psychodeliczny, klaustrofobiczny, mroczny, duszny, przytłaczający słuchacza od pierwszych do ostatnich sekund. Co ciekawe – klimat ten wciąga jak bagno i mimo dyskomfortu psychicznego wywoływanego słuchaniem „Mestarin Kynsi” chce się do niego wracać. Głównie ze względu na awangardowe i bardzo udane połączenie psychodeli, kraut i space rocka z post i black metalem. Album ten mógłby bez najmniejszego problemu stanowić ścieżkę dźwiękową do apokalipsy lub filmu o zakładzie zamkniętym dla osób chorych psychicznie. Warto posłuchać nocą w słuchawkach – w takich warunkach efekt jest jeszcze dodatkowo wzmocniony.
Na koniec pozostaje mi tylko życzyć wszystkim czytającym Rolowego oraz sobie zdecydowanie lepszego 2021 roku – nie tylko na muzycznej płaszczyźnie;)