Podróże międzygatunkowe w muzyce to nic nowego. Pierwszym lepszym przykładem takiego zabiegu może być ekipa Spiritual Beggars złożona m.in. z członków Opeth, Carcass, Arch Enemy, Carnage, Candlemass czy Grand Magus. Przy wyraźnie ekstremalnych korzeniach “Beggarsi” w latach 90tych zaczynali od stoner rocka by na ostatnich albumach otrzeć się o granie sprzed kilkudziesięciu lat. Zatem tak skrajne odsłony artystów są jak najbardziej możliwe i wykonalne.
Jednak kto jeszcze kilka lat temu pomyślałby, że w takim eksperymencie weźmie udział jeden z polskich muzyków, któremu udało się osiągnąć olbrzymi sukces za granicami naszego kraju? Jednak gdzieś skrzyżowały się drogi Adama Darskiego i Johna Portera czego efektem był album “Songs Of Love And Death” wydany 3 lata temu pod szyldem Me And That Man. Krążek ten był dowodem na to, że Nergal “umie w” inne gatunki muzyki niż tylko metal ekstremalny. Jednak sam krążek zdaje się być nie do końca spójną wizją muzyczną dwóch artystów przez co momentami się rozjeżdżał. Tak samo rozjechały się drogi Portera i Darskiego.
Co można było zrobić w takim wypadku? Najprostszym rozwiązaniem byłoby oczywiście zawieszenie projektu. Jednak Nergal prawdopodobnie nigdy nie podążał takimi prostymi ścieżkami i zamiast tego zaprosił do współpracy kilkunastu artystów – głównie przedstawicieli ciężkiego grania. Na “New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1” pojawia się m.in. Ihsahn z blackmetalowego Emperor, Jorgen Munkeby (Emperor, Shining), Matt Heafy (Trivium), Corey Taylor (Slipknot), Johanna Sadonis (Lucifer). Gołym okiem widać, że jest to mieszanka ciężka i niesamowicie wybuchowa. Jednak muzyczny efekt zdaje się być zdecydowanie bardziej poukładany od “Songs Of Love And Death”.
Przyznam szczerze, że nie śledziłem historii tworzenia obu krążków jednak “Songs…” wydaje się być wspólną pracą dwóch równouprawnionych muzyków podczas gdy “New Man…” brzmi jak typowy projekt jednego artysty z gościnnymi udziałami pozostałych. Jednak jeśli spojrzymy w szczegóły albumu to szybko przekonamy się, że tak nie jest i przy niektórych utworach wkład Nergala był znikomy. Nie mniej jednak nowe wydawnictwo jest zdecydowanie bardziej spójne i łatwiejsze w odbiorze dla przeciętnego słuchacza.
W tym momencie trzeba zaznaczyć, że warstwa muzyczna na przestrzeni obu albumów nie zmieniła się jakoś drastycznie. Nadal do czynienia mamy z mieszanką gothic country, americany i bluesa. Na “New Man…” znalazło się również miejsce dla typowego country wyciągniętego rodem z teksańskiego saloonu. “Deep Down South” prezentuje się o tyle ciekawiej, że za mikrofonem pojawia się tutaj Johanna Sadonis – jedyna przedstawicielka płci pięknej na krążku.
“New Man….” był stosunkowo intensywnie promowany w mediach jeszcze przed premierą. W Internecie pojawiło się kilka zapowiedzi, jednak żadna z nich nie wywołała u mnie większego zainteresowania. Album “zaskoczył” dopiero jako całość. Dopiero w niej wyłowiłem utwory bardzo szybko wpadające w ucho – takie do których wracam często. Prym wiedzie tu otwierający album “Run With The Devil” z teledyskiem, który wręcz ocieka twórczością Quentina Tarantino, oraz “Burning Churches”, którego refren prawdopodobnie świetnie śpiewałoby się przy ognisku. Sezon letni nadchodzi zatem kto wie;)
Oba utwory prezentują żywszą część albumu. Poza nimi dominuje spokojniejszy klimat, z którego wybija się “Man On The Cross” oraz jedyny utwór polskojęzyczny – “Męstwo”. W jego przypadku mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony prezentuje się na prawdę dobrze. Jednak mimo podobieństwa muzycznego efekt psuje polski język, który wyjątkowo nie komponuje się z resztą albumu. Z pewnością sprawa wyglądałaby inaczej gdyby utworów polskich było więcej.
Sprawa ta nie wydaje się być stracona ponieważ w tytule wydawnictwa wyjątkowo wyraźnie widać “Vol. 1” co sugerowałoby kontynuację. Jeśli utrzyma ona poziom jedynki to ja jestem jak najbardziej na tak. “New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1” z pewnością nie jest dziełem wybitnym ani takim, które zawojuje listy sprzedażowych przebojów. Jednak album ten pozwoli Nergalowi trafić pod strzechy innej grupy docelowej i zmienić “kontrowersyjny” wizerunek.
W przypadku drugiego albumu Me And That Man warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden istotny element. Na wysokości zadania stanął Mystic i przy współpracy z Nergalem wypuścił na rynek wyjątkowo ładny produkt. Szata graficzna nowego albumu cieszy oko i powala jakością wykonania. Takie albumy aż chce się kupować. Brawo!!
kurcze,a ja nie rozumiem tego fenomenu, tak jak wysłuchałem kilkukrotnie albumu numer 1 – ale nie zakupiłem w końcu, tak numeru dwa nie jestem w stanie już drugi raz odsłuchać. Nie czuję w ogóle klimatu – większosc tesktów kręci się dla mnie wokół – do piekła pójdę/do nieba się nie dostanę – i brzmienie jest dla mnie słabe i takie suche (ale to pewnie przez spotyfaja) – może za jakiś czas dam szansę.
Z tą produkcją to mam podobnie, odsłuch na Spotify czy YT jest zazwyczaj płaski i rozczarowuje, a jak wrzucam CD, to okazuje się, że pięknie gra. Trochę się już nie sugeruję tym i ryzykuję jak ogólnie mi kapela leży. W wersji CD tego albumu produkcja jest świetna. Co do MATM, pierwszy album jest bardzo spójną opowieścią dwóch muzyków, taki brudny blues. Moim zdaniem świetna płyta nawet jak na warunki światowe. Dwójka jest bardziej soundtrackiem do filmu, ale pomimo eklektyczności (co zawsze mi pachnie porażką :)) to ten album się trzyma. Niektóre numery są doskonałe, inne niezłe, trafi się taki do podśpiewywania i ja nie mogę się oderwać. Jest to tylko side project i zdecydowanie wolę Behemota ale bardzo dobrze mi się tego słucha.