Zawsze mam mieszane uczucia gdy opisuję album artysty, którego twórczość w zasadzie dopiero poznaję bo “może nie powinienem?”.
Bjork znam od wielu lat ale na jej dotychczasowym dorobku artystycznym skupiłem się na powaznie dopiero w tym roku. I tak wszystko do albumu “Medulla” włącznie akceptuję praktycznie bezkrytycznie. “Volta” ma dużo dobrych momentów, “Biophilia” natomiast nie powala. Podoba mi się “Vulnicura”, na której wiele osób wieszało psy. Podziwiam jak daleką drogę artystka przebyła od początku swojej kariery, jak w tym czasie jej twórczość ewoluowała. Może nie zawsze zgadzałem się z drogą obraną przez Bjork ale wytyczona przez nią ścieżka nigdy jakoś specjalnie mi nie przeszkadzała.
Aż tu nagle pojawił się “The Gate”, który zasiał ziarenko zwątpienia. Przesłuchanie pierwszej zapowiedzi “Utopii” była sporym wyzwaniem, które musiałem rozkładać na raty i w całości udało się dotrwać do końca dopiero po kilkunastu próbach. Z drugą zapowiedzią – “Blissing Me” było podobnie. W tym momencie było już wiadomo, że raczej łatwo nie będzie. I nie jest.
W Internecie można odnaleźć skrajne opinie na temat albumu: od zachwytu po brutalne zmieszanie z błotem. Jedno jest pewne. “Utopia” jest materiałem trudnym w odbiorze, mającym dodatkowo jedną olbrzymią wadę – czas trwania. Przy takiej specyfice ponad 70 minut to zdecydowanie za dużo. Jestem otwarty na nowe doznania muzyczne ale przebrnięcie przez “Utopię” na raz było dużym wyzwaniem i momentami byłem nią zwyczajnie zmęczony.
Nie będę ukrywał – odnajdziemy tu wiele świetnych fragmentów, które mogłyby utkwić w pamięci. Problem w tym, że giną one w natłoku innych, niekoniecznie potrzebnych dźwięków. Po kilku tygodniach od premiery i kilkunastu przesłuchaniach “na raty” mogę stwierdzić, że dla mnie “Utopia” to krążek nie tylko kontrowersyjny co pretensjonalny i wymuszony, w którym jest wyraźny przerost dyskusyjnej jakości formy nad treścią.
W wielu recenzjach pojawiają się zachwyty nad kunsztem i finezją artystki. Ciekawe na ile są one oparte na faktycznej opinii piszącego a na ile na fakcie, że to Bjork i cokolwiek by się nie działo to wypada dobrze pisać jak to prawdopodobnie byłoby w przypadku 80 minut dźwięków wody kapiącej z kranu gdyby była ona sygnowana przez Pink Floyd. W trafny sposób podsumowała ten temat ekipa ASZDziennika.
Artystka popłynęła trochę za daleko w kreowaniu swojej awangardy i stworzyła coś co dla przeciętnego słuchacza jest niemożliwe do przetrawienia. Rozpoczynający album “Arisen My Senses” daje jeszcze nadzieję, że będzie dobrze. Utwór intryguje i wprowadza magiczną, tajemniczą atmosferę. Problem w tym, że z czasem tej atmosfery robi się zwyczajnie za dużo i staje się ona nieznośna. Przez to tracą na wartości naprawdę ciekawe momenty, do których należy np. utwór tytułowy pełen intrygujących dźwięków.
Każdy słuchacz z pewnością odnajdzie na “Utopii” utwory, które mu się spodobają. Jest to tylko kwestia silnej woli i chęci przebrnięcia przez cały materiał. Jedno jest pewne – warto spróbować by na własne uszy przekonać się czy “Utopia” będzie dla nas apogeum kunsztu i finezji czy jednorazowym, nieudanym eksperymentem. Dla mnie nowy album jest jedną z ostatnich rzeczy, do których chciałbym w najbliższym czasie wracać. W dyskografii artystki ma również mocną pozycję w dole tabeli. Sytuacji nie poprawia gender-predator na okładce i momentami żenująca otoczka związana z promocją “Utopii”. Kiedyś takich zagrywek Bjork nie potrzebowała bo muzyka broniła się sama.