Bałem się nowej płyty Iron Maiden. Moje obawy podsycane były przez kolejne informacje na temat „The Book Of Souls”. Najbardziej przerażał czas trwania wydawnictwa. Kilkanaście lat temu zespół przyjął sobie za cel maksymalne wydłużanie i rozciąganie utworów. Tutaj mieliśmy dostać tego apogeum. Nastroju nie poprawił zapowiadający album „Speed Of Light”, który nie powalał i raczej zniechęcał niż zachęcał.
Ale akurat to zbytnio mnie nie zmartwiło bo od lat znaczna część zespołów ma cudowną umiejętność dobierania na single utworów przeciętnych, które nie odzwierciedlają poziomu całego wydawnictwa. Za to z Eddiem coś jest nie tak… Tzn. sama jego postać jest najlepsza od wielu lat ale tak jakby brakowało do niego tła? Po dłuższym obcowaniu z tym wydawnictwem można jednak dojść do wniosku, że ma to głębszy sens i trzyma się kupy.
Mimo tych wszystkich „ale” i tak odliczałem dni do 4 września bo to jednak jedna z największych i najbardziej oczekiwanych premier tego roku. Teraz, gdy w głośnikach możemy już usłyszeć efekt końcowy prac muzyków, dochodzę do wniosku, że moje obawy były częściowo bezpodstawne i za bardzo wyolbrzymione a sam „The Book Of Souls” wcale nie jest tak zły jak niektórzy przepowiadali.
Ale zacznijmy od minusów a właściwie od jednego wielkiego minusiska. Album jest zdecydowanie za długi. Ponad 90 minut grania podzielono na 11 utworów, które aż proszą się o skrócenie lub nawet wyrzucenie na b-side któregoś z singli. Co ciekawe – najdłuższy na płycie (ponad 18 minut), zamykający całość „Empire Of The Clouds”, którego najbardziej się obawiałem, na tle całości wypada naprawdę dobrze i stanowi jeden z najjaśniejszych momentów albumu. Chociaż i tak powinien być krótszy co najmniej o 5 minut;)
Świetne jest również rozpoczęcie krążka. „If Eternity Should Fail” przez pierwsze 90 sekund zaskakuje i ma niewiele wspólnego z twórczością właściwą zespołu tylko bardziej z muzyką filmową. Później jednak wracamy na właściwe tory i otrzymujemy rzecz naprawdę bardzo mocną, jeden z ciekawszych utworów Ironów na przestrzeni ostatnich kilku albumów. Następny w kolejce „Speed Of Light” znacznie zyskuje po wielokrotnym osłuchaniu chociaż nadal uważam, że do szczytowej formy tutaj bardzo daleko.
A co dalej? W dalszej części mamy do czynienia ze swego rodzaju sinusoidą: raz jest bardzo dobrze, raz gorzej. Na plus wypada chociażby „Death Or Glory” – jeden z niewielu fragmentów płyty o potencjale stadionowym, z zalążkiem chóralnego, nośnego refrenu, który może porwać kilkudziesięciotysięczne tłumy. Dobre momenty bez problemu odnajdziemy w „Shadows Of The Valley”. Zdecydowanie gorzej wygląda np. „The Red And The Black”, który po pewnym czasie zaczyna nużyć. Dodatkowo strasznie irytuje chóralnymi „łoo łoo łoo”. Jest to utwór do ewidentnego skrócenia lub nawet całkowitego wyrzucenia. Dzięki temu zabiegowi „The Book Of Souls” zmieściłby się na jednym krążku. Jako całość nie powala również utwór tytułowy, którego jest zwyczajnie za dużo. Tak jak i praktycznie każdego z 11 zawartych tutaj utworów. Co ciekawe – w większości przypadków to przeciąganie i przedłużanie drażni ale nie na tyle inwazyjnie i nachalnie aby psuć dość pozytywny odbiór i radość z słuchania 16 albumu Ironów.
Przyznam szczerze, że „The Book Of Souls” wchodzi mi zdecydowanie lepiej od krótszego „The Final Frontier”. Dlaczego? Ponieważ za każdym razem intryguje i momentami dość znacznie odbiega od wcześniejszej twórczości zespołu. 90 minut spędzone z nowym wydawnictwem mija w miarę bezboleśnie i troszkę przyjemniej niż w przypadku TFF. Chociaż obawiam się, że coś co całkiem przyjemnie funkcjonuje jako całość średnio sprawdziłoby się na wyrywki i poszczególne utwory pojedynczo się nie wybronią. Na razie „The Book Of Souls” pochłaniam w całości i trudno to stwierdzić. Łatwo natomiast dojść do wniosku, że przed premierą było dużo strachu i hałasu o nic. Zespół stworzył kolejny porządny materiał, który bez wstydu można postawić na półce obok ironowych klasyków. Życiowej formy tu nie ma ale wstydu również.
Na koniec spostrzeżenie: podczas słuchania albumu praktycznie od razu w uszy rzuca się wokal Dickinsona. Czuć w nim zmęczenie, upływ lat i walkę z chorobą. Różnica w stosunku do „The Final Frontier” jest od razu odczuwalna. Mam nadzieję, że Bruce da radę i wraz z resztą zespołu uraczy nas jeszcze kilkoma wydawnictwami i może jakimś solowym projektem. Tego jemu, sobie i wam życzę:)
Moja ocena -> 8/10
Kawał historii metalu. Łezka się w oku kręci. Jestem w takim wieku, że raczej bez problemu przeżyję tą kapelę. Kiedyś trzeba będzie sobie powiedzieć, że nie ma już…
Dzieciństwo? Młodzieńcze lata? Zjeżdżam autobusem połowę Rataj w poszukiwaniu “Magazynu Muzycznego” – bo jest tam artykuł o Maidenach i fantastyczne zdjęcia, niestety, w większości kiosków nie ma, bo w tym samym numerze było coś o Shakinie Stevensie i jego fani wykupili 🙁 Czas leci, to już trzydzieści 🙂
U mnie album z każdym przesłuchaniem zyskuje 😉 Nie mogę się tylko przekonać do “Speed of Light” i “The Great Unknown”, które za każdym razem brzmią tak samo nijako. “The Red and the Black” irytuje mnie wokalizą pełniącą rolę refrenu, a część instrumentalna jest przydługa, ale reszta utworu jest świetna. “Empire of the Clouds” też jest przydługi, ale ma fantastyczne momentami – które jednak bardziej pasowałyby na solowy album Dickinsona. Do pozostałych 7 utworów nie mam zastrzeżeń 😉
Masz świetnego bloga i naprawdę ekstra recenzujesz. Strasznie mi miło, że będę mogła się uczyć od takich ludzi. Ja dopiero zaczynam i będę z siebie dumna jak dojdę do poziomu, na którym jesteś. Pozdrowionka 🙂