Kilka miesięcy temu pisałem o początkach mojej trudnej relacji z ekipą High On Fire. Kilka podejść do ich twórczości kończyło się fiaskiem. W końcu nastąpiło przełamanie, po którym poznawanie każdego kolejnego albumu przychodziło z coraz większą łatwością.
Zatem przyznaję się bez bicia – odliczałem dni do premiery “Luminiferous”. Apetyt podsycały kolejne płytowe zapowiedzi wrzucane do sieci ze szczególnym naciskiem na “Slave The Hive”. Kawałek ten do najświeższych nie należy bo światło dzienne ujrzał jeszcze w 2013 roku ale na regularnym wydawnictwie wylądował dopiero teraz (pewnie dlatego, że po drodze żadnych studyjnych krążków HOF nie było;). Co by nie było – “Slave The Hive” najzwyczajniej w świecie urywa dupę z korzeniami. Jest to ta odsłona High On Fire, którą lubię najbardziej: wariackie tempo, ściana dźwięków, przytłaczający ciężar. Co ciekawe – z tej “kakofonii” bardzo łatwo wyłowić multum smaczków, ciekawych riffów i solówek. Zatem nawet tworzenie “takiego czegoś” wymaga nie lada umiejętności – Pike z zespołem momentami ocierają się o metalową wirtuozerię;) Do tego dochodzi jeszcze totalnie poroniony teledysk.
W podobnym klimacie utrzymany jest również utwór tytułowy. “Luminiferous” momentami jest jeszcze bardziej inwazyjny, opętany i szaleńczy od “Slave The Hive”. Pozostałe 7 utworów to już obroty zdecydowanie mniejsze. Świetnie prezentuje się otwierający krążek “The Black Plot” – utwór cholernie melodyjny jak na ten gatunek z bardzo fajnym “przełamaniem” w okolicach 4 minuty i późniejszą równie ciekawą solówką.
Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku “The Sunless Years”. “Carcosa” i “Dark Side Of The Compass” przytłaczają ciężarem: działają niczym muzyczny walec miażdżący nasze uszy. Na tle całości wyróżnia się totalnie różny od reszty “The Cave”, który momentami przypomina mi twórczość Black Sabbath z okolic “Planet Caravan” (ale to raczej luźne skojarzenie;).
Ekipa High On Fire przez lata przyzwyczaiła słuchaczy do swojego stylu. Wiadomo było zatem czego będzie można spodziewać się po “Luminiferous”. I to właśnie otrzymaliśmy. Najnowsze dziecko Pike’a to album bardzo solidny. Nie udało się jednak uniknąć niewielkich wad, które najbardziej odczuwalne pod postacią dłużyzn. Niektóre fragmenty krążka aż proszą się o niewielką kosmetykę, przycięcie, skrócenie. Ale nie drażnią one na tyle aby psuć ogólny odbiór albumu. A ten jest jak najbardziej pozytywny. Jest piekielna moc i o to chodzi!!;)
Moja ocena -> 8/10