Jest tyle rzeczy, o których wypadałoby w moim przypadku wspomnieć przy opisywaniu tego albumu, że aż nie wiem od czego zacząć:) Zacznijmy zatem od początku. Rok 2003 – czas kiedy to jeszcze nie zwracałem specjalnej uwagi na oryginalność/legalność tego czego słuchałem. Pole manewru było wtedy zdecydowanie węższe niż jest obecnie, Internet wolny itp. Przez przypadek trafiłem na stronę udostępniającą nowości muzyczne z różnych gatunków. Głównym jej haczykiem było to, że do ściągania zamieszczonych tam mp3ek niezbędny był specjalny program, który zwał się chyba Netpumper. Miał on(lub też ta strona) jedną bardzo drażniącą właściwość – częściej nie działał niż działał. Tylko co któryś album udawało się ściągnąć w całości, reszta to pojedyncze utwory lub nawet ich ogryzki. Właśnie na tej stronie pierwszy raz zetknąłem się z Deftones. W rubryce genre ktoś wpisał tam rock, romantic coś tam i jeszcze parę innych gatunków. Ten „romantic” najbardziej mnie przeraził, do tego doszła okładka w stylu „muzyka dla Emo-samobójców” ale ostatecznie się skusiłem. Efekt tego był taki, że ściągnęła mi się jedna mp3ka – bodajże „Minerva”. Przesłuchałem, niby było to całkiem fajne ale nie porywało. Plik zatem szybko opuścił mój dysk, nazwa zespołu nie utkwiła mi jakoś specjalnie w pamięci i temat uznałem za zamknięty. Kilka lat później na YT trafiłem na „Digital Bath” z White Pony i w ten sposób zaczęła się moja fascynacja Deftones. Szybko wciągnąłem ten album i zacząłem poszukiwania kolejnych. „O kurde, to to oni nagrali?” – lekko się zdziwiłem gdy zobaczyłem znajomą „Emo-samobójczą” okładkę w ich dyskografii na Wikipedii. Nie spieszyłem się z zakupem tego krążka. Po White Pony wciągnąłem Adrenaline i Around The Fur. Deftones ostatecznie znalazł się w mojej kolekcji bardziej z racji tego, że chciałem mieć pełną dyskografię niż z samego zainteresowania muzyką zawartą na tym wydawnictwie. Oczywiście po zakupie przesłuchałem kilkukrotnie krążka. Zdecydowanie nie jest to ani debiut ani AFT. Nie ma tu tej młodzieńczej zaciętości, agresji i ciężaru. I tego właśnie najbardziej mi brakowało. Chociaż muszę przyznać, że kilka fragmentów tego krążka powaliło mnie już na samym początku: „Hexagram” – za te niesamowite zmiany tempa i przeskoki między graniem monumentalnym a rzeźnickim, „Needles And Pins” – za największe podobieństwo do poprzednich płyt, „Deathblow” – za całokształt. Ciężko opisać klimat panujący w tym utworze. Jest to takie połączenie złego z dobrym, pozytywnego z negatywnym, szarego jesiennego popołudnia z odżywczym deszczem spłukującym kurz po niedawnej apokalipsie. A przynajmniej tak to widzę;) Ogólnie utwór robi ogromne wrażenie i jest jednym z najlepszych w dorobku grupy. Co z resztą? Reszta była tylko dodatkiem do tych powyższych, nadawała się do słuchania ale zbyt mocno odbiegała od moich oczekiwań. Jestem wielkim fanem Adrenaline, uwielbiam ATF, White Pony też jest w moim rankingu bardzo wysoko. Na ich tle Deftones jest krążkiem zdecydowanie eklektycznym, ukazującym zespół w zupełnie innym, nowym świetle, w nowych rejonach muzycznych. No i tak właśnie krążek z 2003 roku stał sobie u mnie na półce. Podczas odświeżania dyskografii zespołu starałem się go omijać aż tu nagle na początku tego roku coś mnie tknęło i po chwili płytka kręciła się w odtwarzaczu. I tu wielka niespodzianka – album „wszedł” mi zdecydowanie lepiej niż to było do tej pory. Nie wiem czy jest to wydawnictwo, do którego trzeba dojrzeć. Chyba bardziej skłaniałbym się ku opcji, że przy pomocy Diamond Eyes i Koi No Yokan oswoiłem się z ich nową odsłoną. Co by nie było – od tego czasu do Deftones wracam zdecydowanie częściej. Album ten nadal okupuje ostatnie miejsce w moim rankingu płyt grupy ale dostrzegam w nim coraz więcej plusów. Oswoiłem się i polubiłem z „Minervą”, która 10 lat temu mnie nie zniewoliła. Zostałem fanem „Good Morning Beautiful”, którego klimatem widziałbym na KNY. W bardzo przyjemny sposób odpoczywam od cięższych momentów przy „Anniversary Of An Uninteresting Event”(swoją drogą świetny tytuł!). Reszta utworów też się osłuchała i zdecydowanie zyskała w moich oczach. Chociaż nadal nie jestem w stanie zdzierżyć „Lucky You” – za dużo tu jakiejś dziwnej elektroniki i stylistycznego odjazdu od reszty płyty.
Z jednej strony szkoda, że potrzebowałem tyle lat żeby przekonać się do tego krążka. Z drugiej – od dobrych kilku miesięcy mam frajdę podczas jego dogłębnego poznawania. Przy dziesiątkach/setkach odsłuchów pozostałych albumów zespołu można powiedzieć, że moja znajomość z Deftones dopiero raczkuje:) I odkrywanie tego albumu zdecydowanie umila mi oczekiwanie na następne wydawnictwo grupy. Nie wątpię, że takie za jakiś czas się ukaże. I nie ważne czy będzie to zawieszony – gotowy Eros czy coś zupełnie innego;)
Moja ocena -> 8/10
a ja ogromnie lubię ten album.. mam z nim fajne wspomnienia.. kojarzy mi się też z hotelem Minerva w moim mieście 🙂 .. niestety na półce wciąż go brak
Z angielskiego amazona możesz go mieć za niecałe 15zł z przesyłką;)