Wczoraj szukając w swojej kolekcji pewnej płytki natrafiłem na Superunknown. Od razu odpuściłem sobie dalsze poszukiwania i dzieło Cornella i spółki wylądowało szybko w odtwarzaczu. Jak ja dawno nie słuchałem tego krążka. Chyba było to moje debiutanckie przesłuchanie w tym roku. A to już ponad połowa kartek z kalendarza wyrwana. Ale to właśnie w takiej formie – raz na jakiś czas – Superunknown smakuje najlepiej. Chociaż nie ukrywam, że trochę przesadziłem i następny odsłuch będzie o wiele szybciej. Sposób w jaki poznałem Soundgarden nie jest jakoś wybitnie oryginalny i odkrywczy – w latach 90tych na MTV i innych środkach przekazu leciał pewien bardzo znany utwór z tego krążka. Spodobał mi się i zapamiętałem nazwę zespołu i kawałka. Czasy były wtedy troszkę inne niż dziś. Człowiek był małym smarkiem, internet chodził jeszcze w pieluchach i ogólnie nie było takiego łatwego dostępu do muzyki jak dziś(jakbym był wtedy starszy i bardziej świadomy muzycznie to pewnie miałbym łatwiej;). W każdym razie Superunknown w całości poznałem dopiero w nowym tysiącleciu. Krążek kupiłem w ciemno, przez ponad tydzień nie opuszczał odtwarzacza. Zachwyt i oczarowanie totalne. Dziś – po wielu latach – dostrzegam też i wady tego wydawnictwa. Podstawową jest to, że wszystko co najlepsze skumulowane jest na początku krążka. Ale, ale! To „wszystko co najlepsze” kończy się dopiero w okolicach 10-11 utworu;) Superunknown jest trochę za długi. 16 utworów, ponad 70 minut muzyki. Coś z końcówki można by wyrzucić, wtedy efekt byłby jeszcze lepszy. Nie mówię, że ostatnie utwory są słabe ale jednak początek zawiesza im poprzeczkę za wysoko no i wszystko troszkę się rozjeżdża. Nie zmienia to faktu, że Superunknown i tak kopie ostro po dupie. Zarówno pod względem muzycznym jak i wokalnym. Cornell nie jest pierwszym lepszym „śpiewakiem” z ulicy, gość ma niesamowity głos co udowadnia już w genialnym utworze otwierającym to wydawnictwo lub chociażby „The Day I Tried To Live”. Cały krążek to taka huśtawka nastrojów. Raz jest szybko i dynamicznie jak np. w utworze tytułowym, otwierającym i jeszcze kilku innych. Innym razem zwalniamy i przenosimy się w zupełnie inne rejony – „My Wave” czy genialny „Head Down”, który jest już totalnie z innej bajki. Pełno tu też bardziej normalnego gitarowego grania z „Fell On Black Days” i „Black Hole Sun” na czele. Jest też i wspomniana wcześniej nieszczęsna końcówka albumu. Krążka słuchałem już setki razy a nadal utwory z końca tracklisty kojarzę o wiele gorzej niż znane mi na pamięć te z miejsc 1-11. Nie zmienia to faktu, że album jako całość robi ogromne wrażenie. Myślę, że gdyby nawet artystom przytrafił się jakiś mały gniotek wepchnięty tu na siłę to nie byłby w stanie zepsuć ogólnej opinii o Superunknown. Wstyd nie znać:)
Moja ocena -> 10/10
Soundgarden? Jeez, chyba od lat 90. nie słuchałem ich. Aż mnie naszła ochota, tylko, że nic ich już na dysku nie mam. To już chyba nie jest popularna kapela :/
Jakiś czas temu się reakrywowali i nawet album się szykuje;)
przeczuwamy rozmienianie się na drobne kolejnej zasłużonej kapeli.
Nie no, chyba tak źle nie będzie. Gorzej niż Cornell+Timbaland chyba być nie może?;)
Gorzej być nie może, ale dla mnie i tak stworzyli wszystko, a Cornell już na lekkim wykończeniu, jak oglądam live z nim, to nie to samo, co było w latach 90. Niestety czas jego nie oszczędził. Niektóre kapele mimo upływu lat, nadal grają świetnie, lecz jego głos już nie jest tak samo ‘miażdżący’. Oczywiście, gdyby przyjechali do naszego kraju z chęcią bym się wybrał na ich koncert, aczkolwiek nie czekam niecierpliwe na ich nowy krążek. Posłuchałem “Black Rain” i w podskokach wróciłem do “Superunknown”.
Masz rację. W 2009 roku byłem na Szczecin Rock Festival gdzie Cornell solo był jedną z gwiazd no i faktycznie słychać było, że wiek nie do końca mu służy. To był mój jedyny jego koncert LIVE także ciężko się wypowiadać ale jak się porówna to co było z filmikami z YT z lat 90tych to wypadło to średnio. Fajnie, że nie próbował na siłę lansować Scream tylko był przestrzał przez całą twórczość z nim związaną czyli Soundgarden, solo i nawet Temple Of The Dog się przewinął.
Szczerze przyznam, że też nie odliczam ze zniecierpliwieniem dni do premiery ich nowego albumu. Pewnie i tak kupię ale bez ciśnienia.
A co sądzisz o jego twórczości w Audioslave?
A właśnie. Sorry – o Audioslave zupełnie zapomniałem. Też coś się na SRF przewinęło. A moja opinia… Hmm. Wielkiej rewelacji nie ma ale słucha się przyjemnie. Kilka utworów bardzo fajnych. Dawno tego nie słuchałem. Dzięki za przypomnienie. Zaraz poszukam płyt:)
Mówiąc o Cornellu nie można również zapomnieć o fenomenalnym “Unplugged in Sweden”. Właśnie tak powinien śpiewać, bez żadnych bajerów, bo wtedy jego głos jeszcze jest dobrze słyszalny i przyjemny dla ucha, chociaż gdy próbuje ‘pociągnąć’ dłużej, to pojawia się chrypka, która cóż, nie dodaje uroku całości.
Słyszałem, słyszałem:) Momentami świetne, aż ciarki przechodzą. Szkoda, że cały swój autorytet podkopał płytą z Timbalandem. Niby to odskocznia, eksperyment ale są jakieś granice… Chociaż na SFR było kilka kawałków z tego krążka w wersji rockowej. Pod taką postacią są zdecydowanie lepsze.